środa, 12 listopada 2014

Sony DR-5A

Nie do końca zamierzenie, niejako przypadkiem, zamieszczam oto kolejną recenzję słuchawek firmy Sony. Nie jest to jednak model nowiutki, wręcz odwrotnie. DR-5A to słuchawki z roku, zdaje się, 1974, oczywiście wymyślone i wyprodukowane w Japonii, w okresie świetności audio, zdrowszego powietrza, zieleńszej trawy i innych rzeczy bardziej. Jak się zatem ma jakość Sony trzydzieści lat temu do obecnej? Zapraszam do lektury.


OPAKOWANIE
Niestety, pudełka nie posiadam. Zaryzykuję tylko stwierdzenie, że było bardzo tekturowe.

BUDOWA I ERGONOMIA
Pierwszym, co rzuca się w oczy - poza odrobiną rdzy tu i tam, w końcu trzydzieści lat to sporo czasu - to wykonanie na bazie metalu, bardzo twardego tworzywa sztucznego oraz twardej gumy. Słuchawki przetrwały trzy dekady bez widocznych uszczerbków na zdrowiu, więc na solidność budowy narzekać nie sposób. Nauszniki wytworzono ze wspomnianego, mrocznego plastiku wysokiej twardości, z wbitą w nie, metalową tablicą, zawierającą informacje tekstowe. Widełki to już pełen metal i śrubki, zbiegające się w grubszy pręt, wpuszczony w plastikowe pudełko z kolejną tabliczką tekstową i śrubkami, z którego wyrastają prowadnice na kabel z grubej, czarnej gumy, tworząc pałąk naszych słuchawek. Nauszniki i wspomniane pudełko łączy jeszcze kawałek kabla o niezbyt ładnej barwie. Pady są dość sztywne, z niewielką ilością gąbki i obite ceratopodobnym materiałem, skrywające płaską, metalową, podziurawioną pokrywę na przetworniki, znowu ze śrubami. Kabel właściwy wisi po lewej stronie, jest obity materiałem, sztywny i pamiętliwy dla wszelkich zagięć, zakończony dużym wtykiem jack słabej jakości.


Moje wrażenia z przyglądania się tej konstrukcji są dwojakie. Z jednej strony rażą pady, sztywne, męczące, nie zapewniające przylegania i stabilności - słuchawki zsuwają się z głowy, jeśli spróbować pozycji chociażby leżącej - razi dyskusyjna wygoda pałąka, który uwiera i ciąży. Z drugiej strony za to użyto materiałów bardzo wysokiej jakości, dzisiaj do znalezienia tylko w modelach premium, co znajduje przełożenie na trwałość i znakomite wrażenia użytkowe. Może kiedyś sympatycy słuchawek skłonni byli znosić znacznie większe niewygody, niż my, byle tylko delektować się wspaniałym dźwiękiem?

BRZMIENIE
Słuchawki testowałem z użyciem wysokiej jakości plików audio, z których najsłabsze to mp3 320kbps, oraz oryginalnych płyt CD. Użyty sprzęt to: Focusrite 2i4 (do odsłuchu z PC), Matrix M-Stage sparowany z Kenwood DP-990D. Wszelkie dodatkowe okablowanie marki Klotz lub Cordial, z wtykami Neutrik. Gatunki muzyczne przewinęły się wszelkie, od ambientu, przez różnej maści elektroniczne wytwory, po pop, j-pop, przeróżny rock, metal różnych odmian, szczypta jazzu i klasyki.

Przyznam, że brzmienie Sony DR-5A bardzo mnie zaskoczyło. Niestety nie było to w pełni pozytywne zaskoczenie, ale miało w sobie coś z zachwytu nad eksplorowaniem egzotycznych, nieznanych terenów.
Pasmo częstotliwości dźwięków wysokich występuje trochę niepewnie, dość przyjaźnie dla uszu, ale brakuje mu przejrzystości, detaliczności, mocy. Osobiście przypuszczam, że jest to wynik izolacji, którą zapewnia, leżący troszkę niżej, punkt nieciągłości charakterystyki. Głodzi on i osamotnia górne pasmo, bo słuchacz, ze strachu przed konsekwencjami, będzie raczej unikał nagrań, sięgających odpowiednio wysoko. A konsekwencje dają o sobie znać bezlitośnie, wybrzuszając i kalecząc dźwięk, przy okazji też nasz słuch. Możliwe, że jest to wynik dopasowania słuchawek do sposobu realizacji nagrań z okresu ich produkcji. Mogę tylko zgadywać.

Zostawmy już może to monstrum i przejdźmy do rzeczy przyjemnych, czyli średnicy. Tutaj produkt Sony sprzed trzydziestu lat błyszczy i oczarowuje. Nie mogłem się nadziwić, jak detaliczne, poukładane i pełne może być to pasmo, może nawet zbyt ułożone. Instrumenty, czy to akustyczne, czy elektroniczne, brzmią przejrzyście, z dozą muzykalnego ciepła i charakteru niepowtarzalności. Z wokalami jest podobnie, chociaż te już z większym prawdopodobieństwem mogą zaczepić potworka, który tylko czeka, by zacząć skrzeczeć i wypaczać właściwy mu zakres wyższych częstotliwości. Jeśli jednak tego unikniemy, Sony nagrodzą nas dźwiękiem może nie przebojowym, ale wartościowym.

Bas ma swoją głębię, słuszną selektywność i wystarczający zapas mocy. Jego główną rolą jest tu współpraca ze średnicą, raczej nie można mu zarzucić indywidualizmu, oderwania. Stanowi dobre zaokrąglenie, a kiedy trzeba podkreślenie wydarzeń, mających miejsce tuż nad nim. Odzywa się zresztą raczej tylko wzywany, więc od słuchanego nagrania w dużej mierze zależeć będzie wypełnienie tego pasma.

Scena nie jest przesadnie szeroka, to raczej solidna stereofonia, w większości przypadków poprawnie separująca instrumenty, ale nic ponadto.

Na takie słuchawki mówi się chyba, że są charakterne. Trudno znaleźć lepsze określenie. DR-5A w jednej chwili zachwycają, by w innej zmasakrować niewinnego użytkownika. Mi zajęło nieco czasu, nim przyzwyczaiłem się do ich ograniczeń i nauczyłem wybierać nagrania, które mogą dać mi radość przy tak specyficznej końcówce sygnału. To jak temperamentny kotek, co często wybrzydza, ale na odpowiednio dopasowany posiłek odwdzięczy się porcją uroku. Mam słabość do takich stworzeń, nie mogłem więc też mieć pretensji o wymogi staruszka od Sony.


PODSUMOWANIE
Opisywany model najlepiej sprawdził się w muzyce raczej elektronicznej, szczególnie ambientowej, gdzie rzadziej musiałem obawiać się o sięganie po niebezpieczne tereny wysokich częstotliwości, a za to przeżywałem zachwyty nad szczegółowością i wypełnieniem pozostałych pasm. DR-5A są zbudowane bardzo solidnie, więc nie rozpadną się prędko - przeżyły już wszak trzydzieści lat. Są też średnio wygodne i zwyczajnie marudne. Ale ja uśmiecham się na to dobrotliwie i od czasu do czasu daję im do zagrania coś ładnego, bo, pogrzebana pod problematycznością, drzemie w nich odrobina zwyczajnego piękna.
Zatem o jakości Sony trzydzieści lat temu w porównaniu do obecnej pozwolę sobie uczynić przypuszczenie, iż w roku 2044 nie będzie mi dane zachwycać się cennym, świetnie zachowanym modelem MDR-950AP i wybaczać mu niedociągnięcia ze względu na niepowtarzalny charakter brzmienia.

+ jakość materiałów, trwałość
+ piękna średnica i bas

- niewygodne
- słabe górne pasmo
- niestabilna charakterystyka w okolicy górnego pasma
- sztywny, gnący się kabel


Do tych słuchawek polecam album: Shokunin/職人 by Miyuki


Przedstawione tu opinie są opiniami autora i swoim istnieniem nie stanowią ataku na opinie kogokolwiek innego. Wszelkie zdjęcia, tekst oraz inne materiały należą do autora (jeśli nie zaznaczono inaczej) i objęte są prawami autorskimi.

czwartek, 23 października 2014

Sony MDR-XB950AP

Na rynku słuchawek o konkurencję nietrudno, o co zresztą skwapliwie dbają wszelacy recenzenci, bezlitośnie porównując, oceniając, opiniując - rezultatem często jest pewien łatwy do zaobserwowania zastój w pojawianiu się nowych produktów, bo i też nie zawsze warto, skoro starsze i sprawdzone modele, polecane przez blogerów i forumowiczów, wciąż święcą triumfy.
Ja natomiast dzisiaj inaczej. Ja o słuchawkach, które w chwili pisania tego tekstu ledwo, ledwo świtają nad nadbałtyckimi ziemiami. Jak się sprawdzą w walce o miejsce na muzycznej mapie Polski?


OPAKOWANIE

Pudełko jest bardzo ładne i schludne, pełne konkretnych informacji i niezobowiązujących ujęć skrywanego przedmiotu. Spodziewałem się po Sony nieco efekciarstwa, ale tutaj jest go brak. I dobrze.



W środku czeka na nas drugie pudełko, z eleganckiej, lakierowanej na czarno tektury. Otwiera się je prawie jak książkę, by ujrzeć efektownie (nie efekciarsko!) zaprezentowane słuchawki. Dostajemy jeszcze pomijalną broszurkę i to wszystko. Brakuje przejściówki na większy wtyk jack (o tym później), a przede wszystkim jakiegokolwiek pokrowca.


BUDOWA I ERGONOMIA

Pierwsze uwagę zwracają metalowe, grawerowane, tajemniczo (mój model jest w czerni) lśniące pokrywy przetworników. Metal to ani gruby, ani ciężki, ale robi odpowiednie wrażenie. Otoczony jest plastikowym pierścieniem, z dużym otworem bass reflex u góry. W całość, niejako wpuszczone do wewnątrz, wtapiają się pady - grube, miękkie poduchy z ekoskóry. Te mini-głośniki zawieszone są na ciekawie ukształtowanych widełkach, zakończonych bloczkiem ze śrubami, który z kolei obrotowo łączy się z pałąkiem. Ten natomiast to paski plastiku i metalu, ciekawie powsuwane w siebie i pozazębiane, by umożliwić rozsuwanie, a jednocześnie zapewnić jakąśtam trwałość konstrukcji. Od obu nauszników odchodzi kabel, wpięty pod lekkim kątem, płaski i niemiłosiernie krótki. W jego lewej odnodze, przed sumatorem a blisko twarzy, tkwi jednoprzyciskowy pilot z mikrofonem w formie dziurki.




Jeśli nie wynika to z powyższego opisu, to powiem dobitniej: XB950 zbudowane są bardzo dobrze, bardzo przemyślanie i bez obaw o czas życia całości. Dominuje plastik, ale taki premium, gładki i solidny w dotyku. Metalowe wstawki służą czemuś i daleko im do roli wyłącznie sloganu reklamowego (patrzcie! nasze słuchawki "są z metalu"!). Absolutnie nic nie trzeszczy lub skrzypi, spasowanie jest perfekcyjne. Duże brawa należą się projektantom, bo ich dzieło jest po prostu ładne. Nawet oznaczenie stron rozwiązano przyjemną prostotą - lewe widełki mają wybrzuszenie w strategicznym miejscu. Po co komu alfabet Braille'a na słuchawkach, skoro można tak?
Kabel. Nie jest, niestety, odpinany. Do tego odchodzi od obu nauszników. Cóż, trudno. Jest też z rodzaju płaskich, co ma zapobiegać plątaniu, ale też utrudnia zwinięcie, czy upchanie do kieszeni. A, przepraszam, o żadnym upychaniu do kieszeni nie może być mowy, bo kabla mamy raptem troszkę ponad metr. Wtyk jest kątowy, pozłacany i z trzema punktami styku, czyli do androida/iphona. No i tu kłopot, bo zwyczajne wetknięcie go w przejściówkę na duży jack nie działa. Mi się udało usłyszeć dźwięk dopiero po wypuszczeniu wtyku około milimetr z przejściówki. To bardzo utrudnia, jeśli nie uniemożliwia, korzystanie ze słuchawek w towarzystwie domowego sprzętu audio.




Jeśli chodzi o wygodę, to nie ma na co narzekać. Jest odpowiednio, z minimalnym dociążeniem, które jednak częściej odczujemy poprzez wibracje basu, niż ciężar konstrukcji. Odrobina poduchy na pałąku pomaga. Pady są wokółuszne tylko w połowie, bo zamiast otaczać ucho, połykają małżowinę i grają tak po zjeżdżalni, prosto w kanał. Nietypowe, ale wygodne.


BRZMIENIE

Słuchawki testowałem z użyciem wysokiej jakości plików audio, z których najsłabsze to mp3 320kbps, oraz oryginalnych płyt CD. Użyty sprzęt to: Focusrite 2i4 (do odsłuchu z PC), Matrix M-Stage sparowany z Kenwood DP-990D, iRiver S100, HTC One M7. Wszelkie dodatkowe okablowanie marki Klotz lub Cordial, z wtykami Neutrik. Gatunki muzyczne przewinęły się wszelkie, od ambientu, przez różnej maści elektroniczne wytwory, po pop, j-pop, przeróżny rock, metal różnych odmian, szczypta jazzu i klasyki.

Niniejsze słuchawki reklamowane są jako model Bardzo Basowy. Zaczynam więc od opisu częstotliwości niskich, których tu faktycznie nie brakuje. W ich odbiorze ważna jest jednak również realizacja nagrania, o czym się często zapomina. Bywało zatem, że mruczały grzecznie w tle, dodając tylko pazurka rozgrywanej muzyce, ale podobnie bywało, iż grzmiały niczym artyleria, bombardując słuch i pozostałe pasma. Sony proponuje bas głęboki, autentyczny, poruszający i z zapasem mocy, co przekłada się na jego ruchliwość. To przyjemne odczucia, kiedy porównać je do chociażby ATH-WS55, w których potęga dolnego pasma jest trochę wymuszona, zduszona. Dolne pasmo ochoczo odzywa się, kiedy go potrzeba, ale w pozostałych przypadkach nie znika, jedynie ogranicza swą działalność do podbudowania brzmienia i okazjonalnego przypomnienia o sobie. Zaskakująco dobrze sprawdzało się to w realizacjach popu i j-popu sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, wspaniale dopełniało doznań ambientalno-powolnych z dowolnego okresu. Z nowszych tytułów oczywiście rytmiczno-techniczne produkcje poczują się jak u mamy. Czyli: wszędzie tam, gdzie przecięcie dolnego i średnio pasma częstotliwości nie jest nadużywane. Nowy produkt Sony nie bardzo brzmiał z formami gitarowymi, gdzie buczał tym mocniej, im mocniejszy jest przekaz, tym bardziej zahuczał muzykę, im bardziej grzmiący utwór próbował zabrzmieć.

Średnica, czyli to, co ma główny udział w naszym odbiorze dźwięków muzycznych, jest lekko detaliczna, bardzo muzykalna i przyjemna w odbiorze. Zazwyczaj, chociaż nie zawsze, opiera się zakusom basowej artylerii na przejęcie kolejnych ziem we władanie. Wokale nie oczarowują, ale nie muszą, aby zapewnić udane doznania. Wszelkie instrumenty brzmią poprawnie, jednak zawsze z niezbywalnym duchem zawsze obecnego basu, co w efekcie daje wrażenie nieznacznego wycofania, jak to często bywa w nausznikach z funkcją wibracyjnego masażu uszu.

Górne pasmo przykryto kocykiem, co łatwo zauważyć i zmiana źródła niewiele tu dała. Kocyk ten wprawdzie niezbyt na mrozy, cienki i ze szlachetnego materiału, więc przepuszcza słuszne ilości przyjemnych dźwięków, no ale wciąż nie jest to pełnia muzycznego obrazu. Można oczywiście popracować equalizerem i dać sobie tym słuchawki o brzmieniu wartym sporo więcej, niż ich cena rynkowa, gdyż po ściągnięciu kocyka górne pasmo gra satysfakcjonująco, z odrobiną detaliczności i rasową muzykalnością.

XB-950 są słuchawkami zamkniętymi, więc szerokością sceny nie zaczarują. Nie ma jednak tragedii, bo instrumenty separują się grzecznie, czasami zaskakująco daleko od środka. To głównie zasługa świetnej stereofonii, źródeł pozornych z przodu lub z tyłu głowy nie uświadczymy.


PODSUMOWANIE

Nowości od Sony słuchało mi się przyjemnie i często z uśmiechem, kiedy akurat trafiłem na nagranie, które zostało odpowiednio dla tych słuchawek zrealizowane. Wtedy błyszczą, cieszą doznaniem napięć, wybrzmień i drgnięć nauszników na uszach. Trzeba jednak uważać, bo zdarza się też sytuacja odwrotna, nagranie akurat niefortunne, i wtedy bas pożera wszystko. No chyba, że ktoś tak akurat lubi.

+ budowa, wygląd
+ wygoda
+ głębia i moc basu
+ ogólna muzykalność i radocha

- mało detaliczne brzmienie
- brak akcesoriów
- problemy z przejściówkami na duży jack
- krótki, nie odpinany kabel


Do tych słuchawek polecam album: FEZ OST by Disasterpeace

Przedstawione tu opinie są opiniami autora i swoim istnieniem nie stanowią ataku na opinie kogokolwiek innego. Wszelkie zdjęcia, tekst oraz inne materiały należą do autora (jeśli nie zaznaczono inaczej) i objęte są prawami autorskimi.

wtorek, 14 października 2014

Virlyn - Man Asleep


Za pierwszym razem mój umysł nie zauważył tak do końca, że słucha, zatransowany i zapracowany wyliczaniem kolejnych skojarzeń dźwiękowych - a tu brzmi jak Nemezis, a to przywołuje ducha Alio Die, ach tak, jeszcze mi przypomina Deathprod. O nie, mruknąłem sam do siebie, tak być nie może. Posłuchałem raz drugi, trzeci, dużo. Nie nudziłem się z pewnością, bo "Man Asleep" to twór znakomity.
Już początek zdradza nadchodzące niebanalności. Chruszczące, tajemnicze tło skupia uwagę, by po chwili zaczarować prostym, dwutrzynutowym pochodem - niepokojącym, subtelnym, fascynującym. Dalej jest podobnie, nienachalna elektronika brzęczy i świerszczy w towarzystwie powykrzywianych duchów instrumentów klasycznych oraz nagrań terenowych, kuchennych, łóżkowych, nieidentyfikowalnych. Chwilami czuć odrobinę światła słonecznego, moment oddechu od mrocznych zakusów tych dźwiękowych konstrukcji, ale większość czasu spędzimy w zasnutych mgłą pokojach zapomnianych domostw, cieknących od deszczu zapleczach filharmonii i zaskoczonych naszą obecnością czeluściach pierwotnych lasów. Virlyn kreuje impresje, które chciałbym usłyszeć w kontemplacyjnym filmie grozy i smutku, straszącym szczerością emocji i niedopowiedzeniem mistycznych scenerii. Mamy tu do czynienia z ambientem jako narzędziem, z jego arsenałem środków i technik studyjnych i merytorycznych, do nieskrępowanego kreślenia obrazów i uczuć, bez oglądania się na muzyczne gatunki.
Album kończy się nagle, milknąc tuż po kilku minutach melodycznych pogłosów, pozostawiając leciutki niedosyt. Dlaczego tych wspaniałości nie może być więcej? Dlaczego te zachwycające impresje muszą być tak krótkie? Pozostaje posłuchać całości raz jeszcze, co bez znużenia i z ochotą czynię, skuszony tym ulotnym filmem bez słów.

czwartek, 27 marca 2014

Automatik - Cosmoson5


Zwykłem poruszać się po grząskich gruntach muzyki merytorycznie poważnej, zadumanej, mistycznej i tajemniczej. Taki już zapewne los osoby nieskorej do prostej rozrywki. Tym bardziej, ku mojemu zaskoczeniu, zachwycam się jednostkowym, zapomnianym, dawnym dziełem polskiego duetu Automatik.
Urocze chmurki na okładce sugerują już na wstępie jedną z podstawowych zalet opisywanego albumu - żywą, niewymuszoną przestrzeń. Bez tricków i premedytacji, każdy z pięciu utworów płynie antyklaustrofobiczną motoryką, której trudno odmówić przyjemnego rozpędzenia. Bo jest też 'Cosmoson5' albumem zorientowanym rytmicznie i repetytywnie. Wiele straci jednak ten, kto zrezygnuje z audycji, zniechęcony powtarzalnością struktur. Tu nie ma nic minimalnie i ubogo; prostota kompozycji, urozmaicenie melodyczne, mnogość improwizacyjnych zagrywek sprawiają, że beat nie razi, nie nuży, a zamienia się w silnik, napędzający muzyczny odrzutowiec. Nie przewidziano miejsca na nudę, ale też nie zastępowano jej udawaniem, że ma Automatik ambicje na bycie dziełem ważkim i ciążącym na sercu. Te dźwięki to znakomita rozrywka, odjechany chillout, który wygrywa z wieloma innymi albumami na gruncie częstych odsłuchów. Jak dla mnie, "Gajkowale" mogłoby sobie pogrywać nawet godzinę.
 
 
Copyright © uchem po fali
All images belong to their respective owners.
Blogger Theme by BloggerThemes