poniedziałek, 15 marca 2021

Parę słów o zastosowaniu wkładki AT85EP w koszyku 1/2 cala

Zgodnie z tytułem nie będzie to recenzja, ani tym bardziej artykuł pochwalny - sprawa jest nieco bardziej skomplikowana.

Temat wkładki gramofonowej nazwałbym trudnym, rynek jest nasycony w obszarze wyższych półek cenowych (które osobiście określiłbym jako zaczynające się od tysiąca złotych), w obszarze średnich jest skromniej, im niżej zaś tym mniej realnego wyboru pozostaje jeżeli chcemy zachować jak najwyższą "jakość" reprodukcji (cudzysłów zastosowałem ze względu na mocne rozmycie znaczenia w tym kontekście). Mój entuzjazm dla odsłuchu płyt winylowych jest skromny, co koliduje z inherentną potrzebą wyżyn jakościowych audio - w granicach rozsądku oczywiście. Stąd podczas rozważań w kwestii zakupu wkładki i powolnego godzenia się z koniecznością wyłożenia przynajmniej pięciu setek na ofiarny stół, natrafiłem z pewnym zdziwieniem na AT85EP.

Oczywiście jest to wkładka typu T4P, czy też P-Mount, zupełnie niekompatybilna z ramieniem mojego gramofonu. Jednocześnie zwraca uwagę eliptycznym szlifem igły, renomą producenta, pozytywnymi recenzjami, atrakcyjnym wyglądem no i ceną. Dwieście złotych za wkładkę ze szlifem eliptycznym od Audio-Technica - właściciele gramofonów z ramieniem T4P nie mają powodów do narzekań.

Zaraz, sekcja Q&A na stronie producenta wspomina o jakimś adapterze. A gdyby tak...?

Okazuje się, że owszem, istnieją adaptery pozwalające na montaż wkładek T4P w koszykach z półcalowym rozstawem śrub. Audio-Technica oferuje takowy własnej produkcji o oznaczeniu AT-PMA1, explicite wspominając o możliwości użycia go z AT85EP. Widząc to, mój niekonformistyczny umysł porzucił rozterki zakupowe i postanowił wypróbować rozwiązanie.

Zacznę najprościej, od brzmienia, bo w końcu o to chodziło w tym przedsięwzięciu. AT85EP gra dobrze w swojej cenie. Nie jest to uniwersalnego typu dobrze, jednakże broni się świetnie. Najprościej mi porównać do sławnej AT-95E, której nie lubiłem, zbyt atakowała mnie basem, zbyt intensywnie starała się brzmieć atrakcyjnie. W pewnym sensie AT85EP jest jej przeciwieństwem, oferując stonowany, ubiegający się o naturalność charakter grania, gdzie bas jest zauważalny kiedy potrzeba, jednak bez dudnienia i głębokich pulsacji; gdzie soprany stawiają raczej na gładką muzykalność niż udawanie szkła powiększającego; gdzie wreszcie średnica zdaje się jednocześnie podkoloryzowaną i neutralną, na szczęście bez zbytniego wycofania. Bardzo to spokojne i przyjemne brzmienie, bez pazura, szorstkości i do pewnego stopnia atrakcyjności, bez potężnej sceny i zachwycającej detaliczności - ale za to nie męczące, muzykalne bez docieplania, wystarczająco dokładne i spójne by pozwalać na zwyczajne cieszenie się muzyką.

Skoro już zatem wiemy, że było warto, rozważmy dalsze okoliczności. Adapter AT-PMA1 nie jest już obecnie łatwo dostępny, czy natomiast inne o podobnej funkcjonalności pasować będą do wkładki AT85EP powiedzieć niestety nie potrafię. W dalszej kolejności należy zwrócić uwagę na kalibrację wkładki, co wydać się może oczywistością, jednak tu mamy do czynienia z wkładką dość podłużną, dodatkowo osadzoną w adapterze - należy zwrócić uwagę na overhang i tak ustawić całość w koszyku, by parametr ten dla danego gramofonu został uwzględniony. Wreszcie problem największy i właściwie jedyny. Wkładka z adapterem tworzą dość wysoki pionowy układ, dodatkowo obszar za igłą jest nieco wybrzuszony, co w rezultacie daje bardzo niskie (około 1 milimetr) zawieszenie wkładki nad powierzchnią płyty. Można temu przeciwdziałać jeżeli gramofon wyposażony jest w regulację VTA, ale sukces będzie niewielki, ten układ po prostu tak ma - wynika to z faktu innej konstrukcji ramion T4P (gdzie taki profil wkładki przestaje być problemem) oraz oczywiście zastosowania adaptera (być może da się znaleźć/sporządzić lepszy, ale dla mnie jest to niewiadomą). Jak dotkliwy jest to problem ciężko mi stwierdzić, z pewnością nic złego się nie stanie dopóki wkładka nie szoruje po powierzchni płyty. Występować tu mogą jakieś mikroodchylenia w osi pionowej od zalecanego kąta pracy igły w rowku, przypuszczalnie też nieco inaczej rozkładany jest nacisk na wsporniku zwiększając tempo jego zużycia - to jedynie moje przypuszczenia. Czas i doświadczenie zweryfikują wszelkie wątpliwości, wszak niedoskonałości takiego rozwiązania mogą okazać się akceptowalne w kontekście zalet.

Podsumujmy zatem - wkładka AT85EP oferuje eliptyczny szlif i dobre parametry w atrakcyjnej cenie, ale w przypadku chęci montażu w koszyku półcalowym atrakcyjność ta jest nieco obniżona koniecznością (na szczęście jednorazowego) zakupu adaptera. Brzmieniowo jest dobrze o ile poszukuje się grania stonowanie, neutralnie muzykalnego. Audio-Technica wciąż ma wkładkę i wymienne igły (koszt 100-150 złotych) w ofercie, zatem na chwilę obecną nie ma problemu z dostępnością, gorzej niestety sprawa ma się z adapterem.

Opisane rozwiązanie wpisało się w moje potrzeby, jestem zadowolony z "jakości", charakteru dźwiękowego oraz kosztu. Niniejszy artykuł miał na celu dostarczenie garści przydatnych (mam nadzieję) informacji osobom zainteresowanym tego typu eksperymentem.



Przedstawione tu opinie są opiniami autora i swoim istnieniem nie stanowią ataku na opinie kogokolwiek innego. Wszelkie zdjęcia, tekst oraz inne materiały należą do autora (jeśli nie zaznaczono inaczej) i objęte są prawami autorskimi.

piątek, 17 czerwca 2016

Audio-Technica ATH-WS770

Nietrudno w ostatnim czasie zauważyć powolne, okazjonalne zacieranie granic między słuchawkami klasy (z punktu widzenia przeciętnego użytkownika) premium i zwyczajnymi, rozrywkowymi, niezobowiązującymi do inwestycji w dodatkowe sprzęt i wiedzę. Na fali tego właśnie ruchu jawi się nowa linia słuchawek japońskiego producenta Audio-Technica. Jak zatem odświeżona seria Solid Bass ma się w odniesieniu do obecnych trendów?


Opakowanie, budowa i ergonomia
Słuchawki dostarczane są w prostym, acz nienachalnie ozdobionym, pudełku z wytłoczką w środku.
Z oferowanych dwóch opcji kolorystycznych mi trafiła się złoto-brązowa. Dla chętnych dostępna jest wersja czerwono-czarna.
W pudełku nie znajdziemy niestety pokrowca, przejściówki, zapasowych kabli lub padów - najwyraźniej takie dodatki producent rezerwuje dla modeli droższych.
Konstrukcja od pierwszego dotyku zwraca uwagę połączeniem małej wagi i wysokiej solidności. Wstawki metalowe znajdziemy tylko w pałąku i na muszlach, poza tym WS770 to plastik, ale taki z mocnych, idealnie spasowany. Tak wykonane słuchawki powinny wytrzymać nieco czasu. Jedyny niepokój budzą widełki, które nie są wypełnione (jak chociażby w popularnych M50), a jedynie wzmocnione poprzecznymi wstawkami. Niestety, nie wiem jak wykonano bolec obrotowy nad widełkami, ale sprawia on spory opór i nie aspiruje do bycia wadą konstrukcyjną. Muszle to cylindryczna pokrywa metalowa, ciekawie wytłoczona i ozdobiona kolorową wstawką z logo firmy, rozszerzająca się w kierunku ucha sztywną, plastikową, nieco wygiętą obręczą, do której przytwierdzono kolejną, odpowiedzialną za przytrzymanie poduszek w miejscu. Te na szczęście są zdejmowalne, duże, zdecydowanie wokółuszne, miękkie i wygodne. Niezbyt grube obicie na szczycie pałąka to ten sam materiał, spełniający dobrze swoje zadanie. Słuchawki, dzięki lekkości konstrukcji, należą do bardzo wygodnych. Prawie nie czuje się ich na głowie.


Zwraca uwagę zdecydowanie cienka komora przetwornika, mająca zaledwie około 2 cm, co przy deklarowanym, Bardzo Basowym przeznaczeniu modelu, wzbudza ciekawość.
Kabel niestety przytwierdzono na stałe, podpinając do obu muszli. Jest on za to płaski, dobrej długości, wyposażony w solidny splitter i kątowy wtyk jack.
Podsumowując ten opis dodam, iż słuchawki są pięknie zaprojektowane - nowocześnie, ale nienachalnie. Będą pasować zarówno młodzieży, jak i osobom w pełniejszym wieku. Zdecydowanie mogą się podobać.


Brzmienie
Testy wykonałem przy użyciu muzyki kompresowanej bezstratnie, oryginalnych płyt CD oraz płyt winylowych, zarówno w domu, jak i mobilnie. Po aktualną listę sprzętu, na którym dokonuję odsłuchów, polecam zajrzeć tutaj.

Pierwszy odsłuch zawiódł mnie o tyle, że niczym nie zaskoczył. WS770 zagrały dużym basem i małym wszystkim innym, bardzo podobnie do opisywanych już na tym blogu Sony MDR-XB950. Postanowiłem jednak nie poddawać się i słuchać dalej.
Już po kilku, kilkunastu godzinach słuchawki postanowiły odważniej pokazać nieco ze swej prawdziwej natury. Dźwięk jakby otworzył się, wypluł wszystkie brakujące częstotliwości, których prosto z pudełka brakowało. Opisu dokonam po kilku dniach kilkugodzinnych odsłuchów, mając sporą pewność, że dotarłem do ich ostatecznego kształtu.


Klasycznie, a przy tym modelu niejako obowiązkowo, zacznijmy od basu. Jest, pląsa z zadowoleniem, pełny, szybki, sprężysty, detaliczny. Nie rozbuchany do nieprzyzwoitych rozmiarów, ale pewny swojej tożsamości. Zachęcił mnie do żonglowania kolejnymi płytami Underworld, Fluke, Orbital, Source Direct, Jonny L. Elektroniczne rytmy w tym wykonaniu to przyjemne doznanie. Często łapałem się na przekręcaniu potencjometru w prawo, chcąc bardziej jeszcze pławić się w dźwięku. Nie jest to jednak bas dla tzw. bass-headów, to jest szafuje nie ilością, a jakością, dźwięcznością. Nie przypomina też młota pneumatycznego (odczucie osobiste autora), charakterystycznego dla wymienionych już M50 tego samego producenta. Oczywiście, brakuje nieco zejścia do trudniej osiągalnych terenów sub-basowych, brakuje trochę faktury. W cenie jednak, w której opisywane słuchawki są oferowane, nie jestem w stanie mieć do tego obszaru brzmienia pretensji.


Średnica nie wydaje się tak beznamiętnie podporządkowana niższym rejestrom, jak często bywa w typowo basowych słuchawkach. Zajmuje swoje, określone miejsce w dźwiękowej scenie i z uwagą przekazuje muzykę - precyzyjnie, angażująco. Próżno spodziewać się tu jednak czarowania wokalem, wybrzmieniami instrumentów, rozdzielczością, dynamiką. To nie ta klasa sprzętu. Sporo tu zależy od muzyki, WS770 nie są najmocniejsze w gatunkach gęstych fakturowo i harmonicznie, i właśnie średnica najlepiej wytyka te braki. Zwyczajnie źle słuchało mi się metalu, rocka, jazzu, gdzie dociążenie, acz nie agresywne, dawało o sobie bardzo znać. Im mniej utwór był skomplikowaną ścianą dźwięku, a bardziej pulsacją, stukaniem, tym żwawiej słuchawki grały. Znakomite "Cups" z płyty "Beaucoup Fish" zespołu Underworld to dobry przykład, dźwięk nie pędził, a ciążył, zlewając w jedną masę szczególnie finałową część utworu. Ale już kolejny na płycie "Jumbo", z bardziej odseparowanymi ścieżkami, ze skoczną aranżacją, zagrał przyjemnie, nawet nieco ciepło, tak jak powinien.

Myślę, że mało kto po słuchawkach z serii Solid Bass spodziewałby się godnej uwagi góry pasma, a nawet jakiejkolwiek zauważalnej. Tak jednak w tym przypadku nie jest, WS770 potrafią być wyraziste, sięgać wysoko, choć zawsze ze stosownym do całości obrazu wygładzeniem. To żadna analityka, ale w swojej kategorii bardzo pozytywny detal. Pewna osoba poprosiła mnie o porównanie z popularnym modelem ATH-MSR7, co z początku wydało mi się z góry przegraną walką. Z przyjemnością posypuję głowę popiołem i oto porównuję - WS770 mają czym powalczyć. To zbliżona jakość dźwięku, wszak mamy do czynienia z przetwornikiem o średnicy aż 53mm, czego prawie nie spotyka się na tym pułapie cen. Gdzie MSR7 czarowały muzykalną rozdzielczością, opisywany tu model robi na opak - wygładza, wyciąga bas, unika sprawdzianów z przekazywania masy detali. Nie czuję, by było gorzej. Jest inaczej, czy może ze specjalizacją dla innych gatunków muzycznych. MSR7 były zbyt intensywne i nie dość dociążone w szybkiej, elektronicznej kategorii dźwięków, WS770 są dokładnie odwrotne, proste i przyjemne.

O scenie wspomnę jeszcze, że jest ciekawa, niezbyt szeroka, nie dzieje się wiele na poziomej płaszczyźnie (tym bardziej nie na pionowej), ale z zauważalnych ruchów wybija się bas, potrafiąc zadudnić nieco nad uchem, nieco za uchem, co przy szybkich jego zmianach wywołuje ciekawe wrażenie jak gdyby organiczności dźwięku.


Podsumowanie
Zwykle skłaniam się do wskazywania specjalizacji dla słuchawek, widząc je niczym instrumenty muzyczne, skuteczne w jednych i słabe w innych rodzajach kompozycji. ATH-WS770 to znakomita propozycja do elektronicznych brzmień, szybkich i niekoniecznie, ale najlepiej prostych, nie operujących mocno masą lub fakturą. Jestem przyjemnie zaskoczony jakością i, mimo wszystko, pewną uniwersalnością, które Audio-Technica wtłacza do tej serii produktów. Pozostaje mieć nadzieję, że fani basowych wibracji przyjmą dobrze ten kierunek, jakże charakterystyczny dla obecnych czasów, gdzie audio musi być Hi-Res, a formaty bezstratne coraz mocniej zaznaczają swą obecność w świadomości konsumentów. Jeżeli by zapomnieć o dopisku Solid Bass na pudełku, czy też nie oceniać przez jego pryzmat, WS770 stanowią w swojej cenie bardzo interesującą propozycję.

+ lekka, ale solidna konstrukcja
+ wygoda
+ jakość, muzyczność basu
+ spójna, nieprzesadzona w żadną stronę charakterystyka dźwięku

- brak dodatkowego wyposażenia
- przytwierdzony na stałe kabel, bez pilota i mikrofonu


sobota, 11 czerwca 2016

Aune X1s + X7s

Tym razem nie do końca recenzja, a bardziej zbiór wrażeń i spostrzeżeń z użytkowania. Zmiana formy podyktowana jest brakiem możliwości wykonania pełnej analizy porównawczej brzmienia, gdyż zwyczajnie innych przykładów takiego sprzętu nie posiadam. W tym względzie odsyłam na przykład tu i tu.

Od kilku już lat obserwujemy rozkwit chińskiego rynku audio. Co więcej, nie chodzi tu o elektroniczną masówkę, z której ten wspaniały kraj znany był długi już czas. Mowa o rasowym sprzęcie dla entuzjastów i fanatyków dźwięku - znakomicie wykonanym, dobrze zaprojektowanym, świetnie brzmiącym oraz, co znamienne, często niszczącym konkurencję ceną.
Spośród wielu znanych firm szczególnie bliską jest mi Aune, więc gdy nadarzyła się możliwość wejścia w posiadanie bliźniaczego duetu ich produktów, nie zastanawiałem się długo.


Raczej nie będzie zbyt mocnym uogólnieniem gdy wspomnę, iż chińskie audio nierzadko ma wiele wspólnego z rodzimymi (oraz nie) konstrukcjami DIY - czy to przypadkowym, czysto funkcjonalnym wyglądem, czy to pewną przypadkowością konstrukcji. Tym bardziej uwagę zwraca producent o cechach zupełnie przeciwnych. Takim właśnie jawi się Aune, oferując niewiele produktów, ale o przemyślanym i dopracowanym stylu wizualnym oraz z góry założonym zestawie cech. Seria X jest tu najlepszym przykładem, składając się obecnie z trzech urządzeń, z których każde znajduje się w identycznej obudowie, dostarczane jest w tym samym pudełku, wreszcie z których każde (prawdopodobnie) oferuje ten sam charakter brzmienia.


Napisałem prawdopodobnie, gdyż posiadam tylko dwa z owych urządzeń - tytułowe X1s oraz X7s. Pierwszy to DAC i wzmacniacz w jednej obudowie, drugi natomiast jest jedynie wzmacniaczem. Sądzę, że każdy, widząc taki duet, natychmiast pomyślałby o nim jako zestawie. Czy tak jest w istocie?


X1s jest starszy z rodzeństwa, zweryfikowany już przez użytkowników i doceniony, gdyż za bardzo sensownie ustaloną cenę oferuje cztery opcje wejściowe, trzy wyjściowe, znakomite wykonanie i przyjemny, nowoczesny design. Świetnie sprawdza się jako pudełko do wszystkiego. Oferowany zestaw funkcji i charakter dźwięku - oba swym dopracowaniem sięgające droższych urządzeń - będzie wystarczającym dla dużej grupy fanów dobrego audio, którym zwyczajnie nie potrzeba więcej.


X7s, najmłodszy w rodzinie, dostępny zresztą od kilku ledwie tygodni, opisywany jest jako dedykowany wzmacniacz słuchawkowy w klasie A. Zdecydowanie nie dodatek do starszego brata, a pełnoprawne, niezależne urządzenie do łączenia z już posiadanym DAC, do stosowania jako stopień końcowy lub jako preamp. Co znamienne, oferuje zapas mocy, zdolny wysterować bardzo wymagające prądowo słuchawki, z czym X1s miewa problemy. Okazały się one również moimi problemami, w prosty sposób zachęcając do zakupu najnowszego produktu Aune.

Duet wygląda razem jak należy, czyli świetnie. Nie ma tu może precyzji absolutnej (potencjometry są w jednej osi, ale gniazda jack już nie), ale jest blisko, co wydaje mi się wystarczającym. Ta sama obudowa, potencjometr, włącznik, gniazdo zasilania i zasilacz, ale różne opcje połączeniowe na froncie i plecach urządzeń - tak można streścić wrażenia wizualne. Użytkowo w związku z tym również jest tak samo, z dokładnością do potrzeby sięgania na tył by przytknąć włącznikiem oraz do dziwnej długości kabla między wtykiem a zasilaczem, która ogółem jest chyba po prostu zbyt mała.
Można by zatem pomyśleć - nie ma co opisywać! A jednak, jest pewien detal, skaza na monolicie. W mojej opinii zwyczajne niedopatrzenie. Tak się bowiem składa, iż X1s oferuje analogowe wyjście audio typu liniowego. Jestem takiemu rozwiązaniu przeciwny, użytkownik powinien mieć możliwość wyboru, czy to przez osobne gniazda, czy w formie przełącznika. X7s z kolei wyposażono w analogowe wyjście, ale typu pre-amp. Ma to sens - wychodząc ze stopnia DAC chcemy mieć niemodyfikowany sygnał, na dalszych etapach już jednak niekoniecznie. Tak się jednak składa, że X1s wyjście analogowe ma tylko jedno, zatem tworząc duet z najmłodszym członkiem rodzinki, opcji sygnału liniowego się pozbywamy, pozostaje tylko pre. Może to sprawiać kłopot (ja niestety jestem poszkodowany), może nie sprawiać, ale rzuca się w oczy tym bardziej, że jest jedyną wadą użytkową tego duetu, jaką znalazłem.


O brzmieniu X1s pisze się zazwyczaj umiarkowanymi superlatywami - neutrealnie muzykalne, rozdzielcze i jednocześnie spójne, nie za szerokie, nie za głębokie, ale też nie płytkie i zduszone. W moim odczuciu, zgodnym zresztą z przytoczonymi, jest optymalnie, bez narzuconej koloryzacji, bez monitorowej suchości. Niczym człowiek renesansowy, z powodzeniem sięga po wszelkie muzyczne sztuki, nie jawiąc się w nich geniuszem, ale też nigdy nie pozwalając sobie na zejście poniżej określonego poziomu jakości. Dla każdego, kto nie potrzebuje poszukiwać, odkrywać, eksperymentować, synergizować jest to znakomita propozycja na sprzęt typu "kup i masz spokój na lata", jak już zresztą wspomniałem wyżej. Dołączenie X7s efektywnie wymienia nam sekcję wzmacniacza na inną, mocniejszą. Czy modyfikuje brzmienie? Moje pierwsze skojarzenie to tytuł pewnej piosenki zespołu Daft Punk (no, może "faster" niekoniecznie tu pasuje). Ten sam charakter, ale jakby dojrzalszy, silniejszy, podenergetyzowany. Spokojna neutrealność X1s wykształciła kilka dodatkowych kończyn, z których jedna sięga bardziej do podłogi, dwie kolejne rozpychają okno na świat, pozostałe zaś wymachują z nową energią i większym zasięgiem. Różnica w głośności nie jest bardzo duża (wyjścia zbalansowanego, podobno mocniejszego, niestety jeszcze nie testowałem), ale zauważalna szczególnie, że gra minimalnie dalej w dół rozciągniętym basem, minimalnie szerszą sceną, minimalnie większą dynamiką i głębią. Zasadniczą rolę w zmianach odgrywa przełącznik gain na spodzie wzmacniacza, gdzie na ustawieniu maksymalnym +20 różnice w graniu urządzeń są najbardziej odczuwalne. Efekt dało się zauważyć zarówno na przeróżnych parach słuchawek, użytych do testu (m.in. Audio Technica ATH-MSR7, Audio Technica ATH-A700, Master & Dynamic MH40), jak i integrze Denona z kolumnami Dali. Dźwięk prawie w każdym aspekcie jest tu minimalnie nawet nie lepszy, a bardziej. Nieduże to różnice, ale jawiące się jako naturalne rozwinięcie źródła, co, zaryzykuję stwierdzenie, stanowi sytuację wymarzoną - wszak chcemy, by sprzęt ze sobą współpracował, nie korygował się nawzajem.

Z tego powodu własnie, w moim odczuciu skrajne numerycznie propozycje Aune z serii X to udane połączenie. Jeżeli podoba się granie X1s, to z dodatkowym wzmacniaczem dostaniemy takie samo w założeniach, ale nieznacznie bardziej wciągające i ekscytujące w szczególe. Przyznam, że na to właśnie miałem nadzieję, zestawiając ze sobą oba urządzenia. Dla mnie to taki właśnie zestaw na dłużej, stacjonarne good enough, znajoma i przewidywalna baza do podróży po kaprysach różnych słuchawek, ale przede wszystkim po muzyce - wszak o nią tu chodzi.

niedziela, 22 maja 2016

Radiohead - A Moon Shaped Pool


Jeśli mnie pamięć nie myli, Thom ostatni raz krzyczał na nas przy okazji dodawania dwa i dwa. Radiohead jako zespół z kolei krzyczeli ostatnio na tęczowej płycie. No a potem przestali.
Zmiana w brzmieniu kolejnych albumów zespołu ma znamiona dorastania. Zaczyna się od młodzieńczej energii, by w wieku nastoletnim wejść w okres buntu i fascynacji rzeczami zakazanymi, dalej otrzeć się o stany mroczne i depresyjne, wskoczyć na chwilę do pociągu niezadowolenia z rządów świata, rozprawić się z nostalgiami i starymi kasetami VHS, wreszcie odnaleźć własną dojrzałość niczym stare drzewo, co niejedno już widziało. Gdzie zatem jesteśmy teraz? Odpowiedź jawi się teledyskiem do piosenki "Daydreaming". Thom wygląda na starego i zmęczonego, oślepionego światłem słonecznym. Codzienne życie to już tylko tło podróży, której finał czeka nie wśród cywilizacji, a w pierwotnej scenerii ognia i lodu. Radiohead nie gra już i nie śpiewa dadaistycznym buntem i zawoalowanymi metaforami. "A Moon Shaped Pool" oferuje muzykę dojrzałą i wysublimowaną, która prędko przecieka przez uszy, jeśli nie poświęcić jej dość uwagi. Nie ma tu krztyny krzyku, hałasu, nie ma kakofonii dźwięków i znaczeń, nie ma pośpiechu. To proste piosenki ludzi, którzy wiedzą o świecie znacznie więcej, niż wiedzieli kiedyś.
Ale piosenki to coś więcej, niż głosy i słowa, to również muzyka. Z pozoru prosta i melodyjna, daje co chwila znać, że w tle czai się coś głębszego, mroczniejszego. Nawet końcowe, skądinąd znane już, "True Love Waits" przestało być młodzieńczym zawodzeniem z gitarą solo w tle, zamiast tego rozabstrakcyjnionym fortepianem kreując obraz nie tyle niepokojący, co zachęcający do zastanowienia, refleksji. Radiohead nie eksperymentują już, na tym etapie swojej kariery podporządkowują narzędzia i umiejętności założonemu celowi, zamiast szafować formami, teksturami.
Przyznam, że podoba mi się taka muzyka. Bez przebojowości, nieintensywnie eksplorująca część tematów, o których zespół chciałby swoim słuchaczom zaśpiewać, raczej nie wzbudzi porywających uczuć. Na pewno jednak zapewni wiele, wiele fascynujących przesłuchań, podczas których co chwila słychać nowy dźwięk, nowe współbrzmienie, nowe znaczenie. Eksplorujmy, próbujmy zrozumieć - na kolejną taką okazję z pewnością długo poczekamy.

środa, 16 marca 2016

Master & Dynamic MH30

Często łapię się na przeczesywaniu ofert słuchawkowych, sklepów polskich i zagranicznych, w poszukiwaniu pozycji nieznanych mi, oryginalnych, ciekawych. Powiedzmy to sobie zresztą od razu - mam przy tym przeczesywaniu głównie wygląd na myśli, bo w kwestii dźwięku, nie jakości a nowatorskości, trudno czegokolwiek niespotykanego oczekiwać. Słuchawki to już wszak nie tylko narzędzie, ale, szczególnie współcześnie, element ubioru, ozdoba pokoju, trofeum w kolekcji, eksponat w gablotce. Czasami nadciąga potrzeba obcowania z produktem, który nie tylko muzyką zachwyca. Niniejszą recenzją chciałbym oznajmić, iż, czasami, coś ciekawego odnaleźć mi się udaje.



Opakowanie
Master & Dynamic to bardzo młody, nowojorski producent słuchawek, który w 2014 roku zadebiutował dwoma modelami, a ostatnio dorobił się trzeciego. MH30, najtańsze i najmniejsze w ofercie, dotarły do mnie w prostym i schludnie zaprojektowanym pudełku, nasuniętym na właściwą, skórzano-płócienną skrzynkę z wieczkiem. W środku czekały słuchawki w wygodnej (dla nich) wytłoczce, skórzane pudełeczko na kable również w wygodnej wytłoczce (dla mnie, bo pomyślano o miejscu na palce). Pod całością skryto piękną książeczkę instrukcyjno-reklamową oraz płócienny woreczek wysokiej jakości, zamykany magnetycznie. Całość z miejsca wywołuje odczucie obcowania z produktem wysokiej jakości, które to uczucie nie opuściło mnie też w trakcie użytkowania.



Budowa i ergonomia
Nie zaglądałem do środka muszli, ale poza tym oględziny wykazały zupełny brak plastiku. MH30 wykonane są w całości z metalu oraz jagnięcej skóry. Pałąk to wygięty rdzeń, obleczony skórzanym paskiem, który od strony styku z głową wypełniony jest wąskim wkładem pianki. Jest też wytłoczona nazwa producenta. Z obu stron kończy się metalowymi, skręcanymi zawiasami, utrzymującymi mechanizm regulacji, oparty na metalowym pręcie suwanym przez obręcze. Pręt kończy się metalową obejmą, która na osi pod kątem prostym utrzymuje muszlę, dopasowaną do obejmy wyglądem poprzez kolejne koncentryczne kręgi, skupiające się na okrągłym logo producenta pośrodku. Muszla zachodzi nieco poza obręcz utrzymującą, od strony ucha jest płaska z otworami uwidaczniającymi przetwornik, śrubami oraz punktami magnetycznymi, które przytrzymują poduszkę. Ta również wykonana jest ze skóry jagnięcej, okrągła, miękka, zdecydowanie nauszna, wypełniona pianką pamięciową.



Konstrukcja to prosta, ale w większości dobrze przemyślana i - co najważniejsze - wykonana ze znakomitą precyzją. Z jednej strony użyte materiały nie każą martwić się o łatwe uszkodzenia, z drugiej obcowanie z takim wytworem inżynierii zachęca do ostrożności. Dotykanie tych słuchawek jest zwyczajną przyjemnością, o którą, nie ukrywajmy, coraz trudniej współcześnie, nawet na tym pułapie cenowym.
Można wykorzystać zawiasy do złożenia muszli ku pałąkowi, czego unikałbym, gdyż wtedy stykają się one ze sobą i potencjalnie generują rysy. Można muszle też obracać na płasko. Poduszki, jak wspomniałem, utrzymywane są magnetycznie, zatem wymiana jest bardzo łatwa. Mieszczą się też do okrągłego pudełeczka od kabli, co być może pomysłem na ułatwienie transportu lub przechowywania. Producent bezpośrednio umożliwia zakup nowej pary poduszek, co nie jest praktyką tak znowu częstą.



Skoro o kablach wspomniałem, są oplatane przyjemnym w dotyku materiałem, który nie generuje efektu mikrofonowania. Wtyki są oczywiście złocone, a ich obudowy metalowe. W komplecie dostarczono krótszy kabel z pilotem i osobno (wyżej) mikrofonem, działający równie dobrze z urządzeniami Apple jak i Android, oraz dłuższy, bez dodatków. Oba są wysokiej jakości, nie plączą się, nie sprężynują, nie wykazują efektu pamięciowego.



MH30 nie są ciężkie, wagę konstrukcji dobrze równoważą niewielki rozmiar oraz wygodne poduszki. W tym jednak miejscu pojawia się wada, być może jedyna naprawdę dokuczliwa, z którą spotkałem się po raz pierwszy. Słuchawki są malutkie. Tak małe, iż przy maksymalnym rozsunięciu mam delikatny problem z odpowiednim ułożeniem ich na głowie w sposób, umożliwiający przetwornikom poprawne kierowanie dźwięku do uszu. Nie należę do osób filigranowych, ale z pewnością ponadprzeciętnej wielkości głowy nie posiadam, zatem coś tu jest nie tak. Być może twórcy popełnili klasyczny błąd młodych projektantów mody i przygotowali projekt na rozmiar samych siebie, nie bacząc na resztę świata? A może mylę się, moja głowa po latach ładowania dźwiękami spuchła i niedługo eksploduje? Na szczęście problem nie jest aż tak dotkliwy - po chwili dopasowywania słuchaweczki tkwią na miejscu, nie spadają i nie uwierają. Wymaga to jednak wykorzystania nieco z ich zasobu wytrzymałości i rozciągliwości, z czym nie czuję się do końca dobrze.

Brzmienie
Testy wykonałem przy użyciu muzyki kompresowanej bezstratnie, oryginalnych płyt CD oraz płyt winylowych, zarówno w domu, jak i mobilnie. Po aktualną listę sprzętu, na którym dokonuję odsłuchów, polecam zajrzeć tutaj.

Jak przystało na dość unikalny produkt, MH30 oferują nietypowe brzmienie. Osobiście bardzo lubię takie przypadki, kiedy pierwsze wrażenie nie jest najpozytywniejsze, ale dalsze zapoznanie okazuje się zgoła innym doznaniem.

Kto poszukuje precyzji, analityczności, nie poczuje się z nim dobrze. Niskie częstotliwości, i to takie od subbasowych do niskośrednich, dominują tu sobie w najlepsze, dociążając dźwięk i wypełniając go wcale poruszającym fundamentem. Basy te nie są specjalnie szybkie, ani bardzo dokładne, to wielka i syta masa. Ale, co ciekawe, niesamowicie przyjemna w odbiorze. Zdecydowanie przecież basowe Sony MDR-XB950, w porównaniu przypominają granie z kartonu. MH30 mają fakturę, majestatyczną głębię, elegancję. Jeśli muzyka nie wymaga akurat od basu energiczności, pokazują co potrafią.
Dalej leżą rozmyte okolice średnich częstotliwości, które są tu nie mniej eleganckie. Znowu nie energia, a faktura, muzykalność, dynamika stanowią wizytówkę brzmienia. Szczególnie instrumenty klasyczne zachwycają wibracjami, podkreślonymi płynącym basem. Zestawienia fortepianu, smyczków, akordeonów to dosłowny miód na uszy. Wokale są bliskie, wręcz intymne, i to, zdaje się, niezależnie od gatunku muzycznego. Wszystko to nie jest precyzyjne i klarowne w typowym rozumieniu, stosowanym przy opisach sprzętu audio, jednocześnie detale nie uciekają, brzmią sobie gdzieś w tej lśniącej materii, na pierwszy plan wysuwając esencję dźwięku, charakterność kolejnych instrumentów i płynność kompozycji.
Wreszcie soprany. Zwyczajowo mawia się, że pod kocykiem, ale tutaj bardziej pasuje jedwabna narzuta. Są jak najbardziej, stanowią zręczne wykończenie średnicy, akcentują i kształtują, ale nigdy nie zdarzyło mi się, by ukłuły, szeleściły, sybilizowały.
Budowa muszli każe wnioskować typ półotwarty, ale odbiór dźwięku przywodzi na myśl wysokiej klasy słuchawki zamknięte. Scena nie ma rozmachu, jest skupiona w głowie i przy uszach, co nadrabia dokładnością w lokowaniu źródeł i znakomitą realizacją stereofonii.

Być może powyższy opis sugeruje stłumione, zduszone granie. Nic bardziej mylnego. Mimo rozbudowanych basów i złagodzonych sopranów, MH30 brzmią bardzo dynamicznie, gęsto i kompleksowo. To określona konstrukcja dźwiękowa, świadoma swych braków, ale skupiona na najlepszej możliwej realizacji nie-braków.



Podsumowanie
Zawsze jestem skłonny promować dopasowanie słuchawek do rodzaju muzyki i opisywany model mógłby służyć za idealny przykład. Ambienty, elektronika, spokojne kompozycje instrumentalne, proste piosenki i temu podobne gatunki to, w zestawieniu z MH30 i neutrealnym źródłem, generator zachwytów, błogości i długich godzin muzycznego relaksu. Nie spotkałem dotąd słuchawek, które by się z taką gracją skupiały na swoich zaletach, zupełnie ignorując ewidentne wady. Bo i po cóż próbować zrobić wszystko, skoro można zrobić rzecz jedną, a perfekcyjnie?

+ użyte materiały
+ precyzja wykonania
+ przemyślane i wysokiej jakości akcesoria
+ pełny, przyjemnie głęboki bas
+ muzykalna, dynamiczna średnica
+ detaliczność, muzykalność i subtelność występujące razem

- rozmiar słuchawek
- mała uniwersalność brzmienia



Przedstawione tu opinie są opiniami autora i swoim istnieniem nie stanowią ataku na opinie kogokolwiek innego. Wszelkie zdjęcia, tekst oraz inne materiały należą do autora (jeśli nie zaznaczono inaczej) i objęte są prawami autorskimi.

sobota, 2 maja 2015

JVC HA-SZ2000

Po wypuszczeniu przez JVC modelu HA-S500 świat miłośników słuchawek przeszyło głośne westchnienie zachwytu. Solidna budowa, niska cena i znakomite, zupełnie świeże brzmienie - zasługa technologii membran z nanorurek węglowych - z zamiarami nokautu rzuciły się na wszelką konkurencję w cenie do 300zł. Obraz rozkoszy krzyżował nieco fakt dystrybucji tylko na Japonię, no ale w czasach globalizacji to nieszczególnie wielki problem. Dość, że niedługo potem JVC ogłosiło plany wypuszczenia flagowego modelu, opartego na tej samej technologii. Jaki był finał snów i marzeń wszystkich tych, którzy z niecierpliwością oczekiwali na nanorurki węglowe w klasie premium?



OPAKOWANIE
Słuchawki docierają do nabywcy w tekturowym pudełku, zawierającym kolejne tekturowe pudełko, wyściełane królewskiej barwy zdecydowanie-nie-jedwabiem, na którym wypoczywa bohater tej recenzji. Prezentacja niczego sobie, ale tylko udająca premium. Po krótkim demontażu, w gąszczu tektur, odnaleźć można spory woreczek ze sztucznej skóry. Na tyłach zewnętrznego pudełka tkwią opisy zastosowanych technologii.



BUDOWA I ERGONOMIA
Komplet zalet i wad konstrukcji daje o sobie znać natychmiast po wzięciu słuchawek w ręce. Są bardzo duże i solidne, ale skrzypią, a ciężkie nauszniki huśtają się na zawiasach.
Pałąk wygrywa grubością z wszystkimi, które dane mi było zakładać na głowę. Jest obity skórą proteinową, a od strony styku z czaszką drobną siatką, skrywającą gąbczaste wypełnienie do amortyzacji ucisku. W środku skrywa się plastikowa, wzmocniona metalem prowadnica do rozsuwania słuchawek. Przytwierdzone do niej są zawiasy, w całości z plastiku, ale skręcone śrubami. Poniżej kolejne zawiasy, tym razem obrotowe (maksymalny kąt to około 15 stopni w obie strony) i również plastikowe, do którego to plastiku przytwierdzono grube, metalowe obręcze, obejmujące pokrywy nauszników, zrobione z twardego, porowatego tworzywa sztucznego. Nauszniki wreszcie są na poziomie owej pokrywy przytwierdzone do metalowych obręczy kolejnym zawiasem, który pozwala na niewielki odchył góra-dół. Zrobione w całości z plastiku, zwiększają nieco średnicę bezpośrednio przy uchu i zwieńczone są zdejmowalnymi poduchami ze skóry - prawdopodobnie również proteinowej, chociaż dość wysokiej jakości.
Na wysokości głównych zawiasów plastikowa obudowa ma wgłębienia w kształcie nazwy producenta, w które wklejono srebrne, foliowe litery. W ciągu kilku miesięcy użytkowania jedna z nich zdążyła się już odkleić i zniknąć bezpowrotnie. Przyznam, że mam nadzieję na podobny los dla pozostałych - lepsze wyryte w tworzywie JVC, niż liche i odklejalne.
Kabel jest jednostronny, gruby, gumowany i zakończony metalową końcówką jack 3,5mm, w całości złoconą. Jest również dość krótki.



Jak już wspomniałem, słuchawki skrzypią przy każdym ruchu dowolnym zawiasem - czyli niemal zawsze, gdy nie tkwią nieruchomo. Nie jest to specjalnie dokuczliwe, ale nie pozostawia też pozytywnych wrażeń. Właściwe ułożenie na czaszce wymaga kilku chwil uwagi i dobrania rozsunięcia tak, by poduszki nie opierały się o małżowinę ucha. Kiedy już spoczną, leżą z tolerancyjnym poziomem wygody. Pałąk nie powoduje bólu, całość mimo ciężaru nie męczy jakoś bardzo. Zastrzeżenie można mieć do budowy poduszek. Są wygodne, miękkie, ale dużo za płytkie. Ucho styka się z pokrywą przetwornika (na szczęście oddzieloną cienką siatką materiału), powodując uwieranie i ewentualny ból. Pomaga zakup zastępczych poduch (inny model słuchawek z oferty JVC posiada odpowiednie, ale producent nie sprzedaje ich osobno), własnoręczne uszycie nowych lub wetknięcie pod istniejące krążka gąbki, aby odsunąć przetwornik od ucha.

BRZMIENIE
Słuchawki testowałem z użyciem wysokiej jakości plików audio, z których najsłabsze to mp3 320kbps, oraz oryginalnych płyt CD. Użyty sprzęt to: Focusrite 2i4 (do odsłuchu z PC), Matrix M-Stage sparowany z Kenwood DP-990D oraz Fiio X1. Wszelkie dodatkowe okablowanie marki Klotz lub Cordial, z wtykami Neutrik. Gatunki muzyczne przewinęły się wszelkie, od ambientu, przez różnej maści elektroniczne wytwory, po pop, j-pop, przeróżny rock, metal różnych odmian, szczypta jazzu i klasyki.

Warto na początek wspomnieć, iż HA-SZ2000 posiadają dwa przetworniki w każdym nauszniku, ułożone jeden za drugim współśrodkowo i odpowiedzialne za różne pasma częstotliwości. Jednocześnie owe przetworniki zbudowano technologią nanorurek węglowych, co jest kolejnym novum. Gdzieś tam w środku umieszczono również tubę z brązu, reduktor wagi ciężkiej dla niechcianych rezonansów i przenośnik pożądanych drgań.

Słuchawki te grają jak żadne inne, które miałem szansę w życiu usłyszeć. Każdy dźwięk zdaje się przedzierać na front, do centrum uwagi. Każdy podbudowany jest mocą ciężką do opisania, ale łatwo wyczuwalną - przetworniki nudzą się, mają ciągle zapas niewykorzystanych, potencjalnych watów na wyjściu i chyba próbują je jakoś przemycić przy każdym drgnięciu. Jak się okazuje, to nie tylko impresja. Wydobywalna głośność bez przesteru sugeruje, iż taka konstrukcja ma potencjał na karierę w formie głośników podstawkowych. Wśród części nabywców słuchawki zyskały miano dział basowych (bass cannon), gdyż przetwornik niskotonowy wytrzymuje dosłownie wszystko i może służyć za masażer czaszki.

Łatwo domyślić się, iż flagowiec JVC to typ o wyolbrzymionym zakresie średnio-niskim, ale to nie do końca akuratne stwierdzenie. HA-SZ2000 nie tyle podbijają basy, co dają upust potencjalnej mocy większego z przetworników, czego efektem ubocznym jest wysycanie pasma. Efektywnie najbardziej czuć to w zakresie sub-basowym, więc zupełnie niepodobnie do, choćby opisywanych już przeze mnie, XB950 od Sony. Trzeba jednak uczciwie zaznaczyć selektywność i szybkość, z jaką ofiara niniejszej recenzji produkuje dźwięki. To na szczęście nie muliste, buczące granie - zamiast tego jest tryskające dynamiką i zapałem.

Czy to wszystko stanowi zalety, czy też wady - to naprawdę kwestia gustu. Nie sposób nie docenić takiej oryginalności i energii przekazu, ale nie dla każdego będzie to właściwa metoda odtwarzania muzyki. Są zresztą problemy, bardziej lub mniej, obiektywne. Intensywność dźwiękowa nie w każdym nagraniu się sprawdzi, a i może po dłuższym odsłuchu męczyć. Szczególnie mocne gatunki gitarowe, z dużym nagromadzeniem muzycznego zgiełku, dotrą do słuchacza jako niszcząca ściana. Wysokie tony nie zaznaczają wiele swojej obecności w brzmieniu opisywanego modelu, a więc próżno oczekiwać klarowności i detaliczności, charakterystycznej dla słuchawek z wyższej, a trochę i niższej, klasy cenowej.



PODSUMOWANIE
HA-SZ2000 to propozycja unikalna, odpowiednia tylko dla tych zastosowań, w których ma szansę zabłysnąć. To bardzo nie uniwersalne słuchawki, ale właściwie wykorzystane - odwdzięczą się satysfakcjonującymi doznaniami dźwiękowymi. Nie są natomiast zupełnie warte ceny, którą zaproponował producent. Wbrew zapewnieniom, nie jest to model premium, a jedynie (lub aż) charakterny przykład wykorzystania technologii, którą - miejmy nadzieję - JVC będzie ulepszał i proponował nam również w przyszłości.

+ energia przekazu
+ niepokonany zakres niskich częstotliwości
+ solidna konstrukcja
+ ciekawy wygląd

- niespecjalnie wygodne
- skrzypienie, luźne zawiasy
- niezbyt długi, nie odpinany kabel
- słabe górne pasmo, brak detaliczności, sceny, klarowności
- męczą przy długich odsłuchach
- cena


Przedstawione tu opinie są opiniami autora i swoim istnieniem nie stanowią ataku na opinie kogokolwiek innego. Wszelkie zdjęcia, tekst oraz inne materiały należą do autora (jeśli nie zaznaczono inaczej) i objęte są prawami autorskimi.

niedziela, 4 stycznia 2015

David Lynch - Crazy Clown Time


Oczywiście, David Lynch nowicjuszem w świecie dźwięków nie jest. Każdy, kto zna trochę dorobek tego znakomitego twórcy, spoglądał pewnie z uśmiechem politowania na grzmiące materiały reklamowe o porażającym debiucie reżysera na rynku muzycznym. Prawda to natomiast, że "Crazy Clown Time" jest debiutem na polu piosenki, mniej lub bardziej, popularnej. Jak zatem sprawdza się, wypracowana przez lata, stylistyka niepokojącego i często nadprzyrodzonego psychologicznie horroru, przełożona na język dźwięków i słów?
Króluje przede wszystkim efekciarstwo, ale takie pozytywne, prowadzące do maksymalnego utematycznienia kolejnych kompozycji. Dużo tu brudu, nie naturalnego jednak, a przygotowanego w studiu z pomocą niezliczonych procesorów dźwięku i wykalkulowanego na osiągnięcie ustalonego rezultatu. Piosenki, niby grane na instrumentach i śpiewane przez prawdziwych ludzi, brzmią sztucznie i niezbyt swobodnie, jakby zduszone w sztywnych ramach, które dla nich ustawiono. Mało doświadczony producent zjadłby na takiej konstrukcji własny ogon i wydał ciąg upozowanych potworków, ale Lynch i jego współpracownik wiedzą dobrze, co robią. Efekt końcowy razi tak naprawdę tylko w dwóch, otwierających płytę, kompozycjach. Potem jest już tylko lepiej, aż do "Strange And Unproductive Thinking", stanowiącego klejnot albumu monologu, który natychmiast kojarzy się z tą samą pozycją na "OK Computer" zespołu Radiohead. Utwory na "Crazy Clown Time" są jak filmy krótkometrażowe, każdy ze swoją historią i odpowiednim klimatem, każdy w subtelnym stylu reżysera i o charakterystycznych dla niego tematach. Naprawdę, jest o czym słuchać, a wyobraźnia ma okazję pracować na pełnych obrotach, przedzierając się przez gąszcze aluzji i niedopowiedzeń, wszystko w towarzystwie zmutowanych, bluesowych i rockowych form. Zabrzmi to może banalnie, ale fanów dorobku filmowego pana Davida spotka tu more things that happened, co powinno ich cieszyć niezmiernie i łagodzić ból oczekiwania na kolejny film, który może już nigdy nie nadejść.
Pomimo mrocznawych nastrojów, płytę łatwo odsłuchuje się wiele kolejnych razów i to jest jej wielka siła. Muzyka popularna? Raczej się nie udało, zbyt trudną rozrywkę proponuje Lynch. Muzyka wartościowa? Zdecydowanie tak.
 
 
Copyright © uchem po fali
All images belong to their respective owners.
Blogger Theme by BloggerThemes