sobota, 2 maja 2015

JVC HA-SZ2000

Po wypuszczeniu przez JVC modelu HA-S500 świat miłośników słuchawek przeszyło głośne westchnienie zachwytu. Solidna budowa, niska cena i znakomite, zupełnie świeże brzmienie - zasługa technologii membran z nanorurek węglowych - z zamiarami nokautu rzuciły się na wszelką konkurencję w cenie do 300zł. Obraz rozkoszy krzyżował nieco fakt dystrybucji tylko na Japonię, no ale w czasach globalizacji to nieszczególnie wielki problem. Dość, że niedługo potem JVC ogłosiło plany wypuszczenia flagowego modelu, opartego na tej samej technologii. Jaki był finał snów i marzeń wszystkich tych, którzy z niecierpliwością oczekiwali na nanorurki węglowe w klasie premium?



OPAKOWANIE
Słuchawki docierają do nabywcy w tekturowym pudełku, zawierającym kolejne tekturowe pudełko, wyściełane królewskiej barwy zdecydowanie-nie-jedwabiem, na którym wypoczywa bohater tej recenzji. Prezentacja niczego sobie, ale tylko udająca premium. Po krótkim demontażu, w gąszczu tektur, odnaleźć można spory woreczek ze sztucznej skóry. Na tyłach zewnętrznego pudełka tkwią opisy zastosowanych technologii.



BUDOWA I ERGONOMIA
Komplet zalet i wad konstrukcji daje o sobie znać natychmiast po wzięciu słuchawek w ręce. Są bardzo duże i solidne, ale skrzypią, a ciężkie nauszniki huśtają się na zawiasach.
Pałąk wygrywa grubością z wszystkimi, które dane mi było zakładać na głowę. Jest obity skórą proteinową, a od strony styku z czaszką drobną siatką, skrywającą gąbczaste wypełnienie do amortyzacji ucisku. W środku skrywa się plastikowa, wzmocniona metalem prowadnica do rozsuwania słuchawek. Przytwierdzone do niej są zawiasy, w całości z plastiku, ale skręcone śrubami. Poniżej kolejne zawiasy, tym razem obrotowe (maksymalny kąt to około 15 stopni w obie strony) i również plastikowe, do którego to plastiku przytwierdzono grube, metalowe obręcze, obejmujące pokrywy nauszników, zrobione z twardego, porowatego tworzywa sztucznego. Nauszniki wreszcie są na poziomie owej pokrywy przytwierdzone do metalowych obręczy kolejnym zawiasem, który pozwala na niewielki odchył góra-dół. Zrobione w całości z plastiku, zwiększają nieco średnicę bezpośrednio przy uchu i zwieńczone są zdejmowalnymi poduchami ze skóry - prawdopodobnie również proteinowej, chociaż dość wysokiej jakości.
Na wysokości głównych zawiasów plastikowa obudowa ma wgłębienia w kształcie nazwy producenta, w które wklejono srebrne, foliowe litery. W ciągu kilku miesięcy użytkowania jedna z nich zdążyła się już odkleić i zniknąć bezpowrotnie. Przyznam, że mam nadzieję na podobny los dla pozostałych - lepsze wyryte w tworzywie JVC, niż liche i odklejalne.
Kabel jest jednostronny, gruby, gumowany i zakończony metalową końcówką jack 3,5mm, w całości złoconą. Jest również dość krótki.



Jak już wspomniałem, słuchawki skrzypią przy każdym ruchu dowolnym zawiasem - czyli niemal zawsze, gdy nie tkwią nieruchomo. Nie jest to specjalnie dokuczliwe, ale nie pozostawia też pozytywnych wrażeń. Właściwe ułożenie na czaszce wymaga kilku chwil uwagi i dobrania rozsunięcia tak, by poduszki nie opierały się o małżowinę ucha. Kiedy już spoczną, leżą z tolerancyjnym poziomem wygody. Pałąk nie powoduje bólu, całość mimo ciężaru nie męczy jakoś bardzo. Zastrzeżenie można mieć do budowy poduszek. Są wygodne, miękkie, ale dużo za płytkie. Ucho styka się z pokrywą przetwornika (na szczęście oddzieloną cienką siatką materiału), powodując uwieranie i ewentualny ból. Pomaga zakup zastępczych poduch (inny model słuchawek z oferty JVC posiada odpowiednie, ale producent nie sprzedaje ich osobno), własnoręczne uszycie nowych lub wetknięcie pod istniejące krążka gąbki, aby odsunąć przetwornik od ucha.

BRZMIENIE
Słuchawki testowałem z użyciem wysokiej jakości plików audio, z których najsłabsze to mp3 320kbps, oraz oryginalnych płyt CD. Użyty sprzęt to: Focusrite 2i4 (do odsłuchu z PC), Matrix M-Stage sparowany z Kenwood DP-990D oraz Fiio X1. Wszelkie dodatkowe okablowanie marki Klotz lub Cordial, z wtykami Neutrik. Gatunki muzyczne przewinęły się wszelkie, od ambientu, przez różnej maści elektroniczne wytwory, po pop, j-pop, przeróżny rock, metal różnych odmian, szczypta jazzu i klasyki.

Warto na początek wspomnieć, iż HA-SZ2000 posiadają dwa przetworniki w każdym nauszniku, ułożone jeden za drugim współśrodkowo i odpowiedzialne za różne pasma częstotliwości. Jednocześnie owe przetworniki zbudowano technologią nanorurek węglowych, co jest kolejnym novum. Gdzieś tam w środku umieszczono również tubę z brązu, reduktor wagi ciężkiej dla niechcianych rezonansów i przenośnik pożądanych drgań.

Słuchawki te grają jak żadne inne, które miałem szansę w życiu usłyszeć. Każdy dźwięk zdaje się przedzierać na front, do centrum uwagi. Każdy podbudowany jest mocą ciężką do opisania, ale łatwo wyczuwalną - przetworniki nudzą się, mają ciągle zapas niewykorzystanych, potencjalnych watów na wyjściu i chyba próbują je jakoś przemycić przy każdym drgnięciu. Jak się okazuje, to nie tylko impresja. Wydobywalna głośność bez przesteru sugeruje, iż taka konstrukcja ma potencjał na karierę w formie głośników podstawkowych. Wśród części nabywców słuchawki zyskały miano dział basowych (bass cannon), gdyż przetwornik niskotonowy wytrzymuje dosłownie wszystko i może służyć za masażer czaszki.

Łatwo domyślić się, iż flagowiec JVC to typ o wyolbrzymionym zakresie średnio-niskim, ale to nie do końca akuratne stwierdzenie. HA-SZ2000 nie tyle podbijają basy, co dają upust potencjalnej mocy większego z przetworników, czego efektem ubocznym jest wysycanie pasma. Efektywnie najbardziej czuć to w zakresie sub-basowym, więc zupełnie niepodobnie do, choćby opisywanych już przeze mnie, XB950 od Sony. Trzeba jednak uczciwie zaznaczyć selektywność i szybkość, z jaką ofiara niniejszej recenzji produkuje dźwięki. To na szczęście nie muliste, buczące granie - zamiast tego jest tryskające dynamiką i zapałem.

Czy to wszystko stanowi zalety, czy też wady - to naprawdę kwestia gustu. Nie sposób nie docenić takiej oryginalności i energii przekazu, ale nie dla każdego będzie to właściwa metoda odtwarzania muzyki. Są zresztą problemy, bardziej lub mniej, obiektywne. Intensywność dźwiękowa nie w każdym nagraniu się sprawdzi, a i może po dłuższym odsłuchu męczyć. Szczególnie mocne gatunki gitarowe, z dużym nagromadzeniem muzycznego zgiełku, dotrą do słuchacza jako niszcząca ściana. Wysokie tony nie zaznaczają wiele swojej obecności w brzmieniu opisywanego modelu, a więc próżno oczekiwać klarowności i detaliczności, charakterystycznej dla słuchawek z wyższej, a trochę i niższej, klasy cenowej.



PODSUMOWANIE
HA-SZ2000 to propozycja unikalna, odpowiednia tylko dla tych zastosowań, w których ma szansę zabłysnąć. To bardzo nie uniwersalne słuchawki, ale właściwie wykorzystane - odwdzięczą się satysfakcjonującymi doznaniami dźwiękowymi. Nie są natomiast zupełnie warte ceny, którą zaproponował producent. Wbrew zapewnieniom, nie jest to model premium, a jedynie (lub aż) charakterny przykład wykorzystania technologii, którą - miejmy nadzieję - JVC będzie ulepszał i proponował nam również w przyszłości.

+ energia przekazu
+ niepokonany zakres niskich częstotliwości
+ solidna konstrukcja
+ ciekawy wygląd

- niespecjalnie wygodne
- skrzypienie, luźne zawiasy
- niezbyt długi, nie odpinany kabel
- słabe górne pasmo, brak detaliczności, sceny, klarowności
- męczą przy długich odsłuchach
- cena


Przedstawione tu opinie są opiniami autora i swoim istnieniem nie stanowią ataku na opinie kogokolwiek innego. Wszelkie zdjęcia, tekst oraz inne materiały należą do autora (jeśli nie zaznaczono inaczej) i objęte są prawami autorskimi.

niedziela, 4 stycznia 2015

David Lynch - Crazy Clown Time


Oczywiście, David Lynch nowicjuszem w świecie dźwięków nie jest. Każdy, kto zna trochę dorobek tego znakomitego twórcy, spoglądał pewnie z uśmiechem politowania na grzmiące materiały reklamowe o porażającym debiucie reżysera na rynku muzycznym. Prawda to natomiast, że "Crazy Clown Time" jest debiutem na polu piosenki, mniej lub bardziej, popularnej. Jak zatem sprawdza się, wypracowana przez lata, stylistyka niepokojącego i często nadprzyrodzonego psychologicznie horroru, przełożona na język dźwięków i słów?
Króluje przede wszystkim efekciarstwo, ale takie pozytywne, prowadzące do maksymalnego utematycznienia kolejnych kompozycji. Dużo tu brudu, nie naturalnego jednak, a przygotowanego w studiu z pomocą niezliczonych procesorów dźwięku i wykalkulowanego na osiągnięcie ustalonego rezultatu. Piosenki, niby grane na instrumentach i śpiewane przez prawdziwych ludzi, brzmią sztucznie i niezbyt swobodnie, jakby zduszone w sztywnych ramach, które dla nich ustawiono. Mało doświadczony producent zjadłby na takiej konstrukcji własny ogon i wydał ciąg upozowanych potworków, ale Lynch i jego współpracownik wiedzą dobrze, co robią. Efekt końcowy razi tak naprawdę tylko w dwóch, otwierających płytę, kompozycjach. Potem jest już tylko lepiej, aż do "Strange And Unproductive Thinking", stanowiącego klejnot albumu monologu, który natychmiast kojarzy się z tą samą pozycją na "OK Computer" zespołu Radiohead. Utwory na "Crazy Clown Time" są jak filmy krótkometrażowe, każdy ze swoją historią i odpowiednim klimatem, każdy w subtelnym stylu reżysera i o charakterystycznych dla niego tematach. Naprawdę, jest o czym słuchać, a wyobraźnia ma okazję pracować na pełnych obrotach, przedzierając się przez gąszcze aluzji i niedopowiedzeń, wszystko w towarzystwie zmutowanych, bluesowych i rockowych form. Zabrzmi to może banalnie, ale fanów dorobku filmowego pana Davida spotka tu more things that happened, co powinno ich cieszyć niezmiernie i łagodzić ból oczekiwania na kolejny film, który może już nigdy nie nadejść.
Pomimo mrocznawych nastrojów, płytę łatwo odsłuchuje się wiele kolejnych razów i to jest jej wielka siła. Muzyka popularna? Raczej się nie udało, zbyt trudną rozrywkę proponuje Lynch. Muzyka wartościowa? Zdecydowanie tak.
 
 
Copyright © uchem po fali
All images belong to their respective owners.
Blogger Theme by BloggerThemes