poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Björk - Biophilia

Odnoszę wrażenie, że Björk odnalazła na tej płycie samą siebie. Zaczerpnęła z homogenicznej prostoty, wyplątała się z koronek, zaufała na powrót instrumentom innym niż wrodzone ludziom, wreszcie zamiast mutacji kaczki z tęczą ubrała się w gwiazdy. W ten oto sposób otrzymaliśmy niepozorny, pokręcony jak krystaliczne struktury, obłędnie piękny album oraz - za czym pewnie tęskniło wiele, wiele osób - mamy Björk taką, jaką pokochaliśmy dawno, dawno temu. Piękna Islandka, tym razem z harfą na brzuchu i plejadami we włosach, znów śpiewa piosenki, które da się zanucić, zapamiętać, pokochać.  Jest tu wszystko, co najlepsze: kruche melodie, kapryśna elektronika, odjechane quasi-orkiestrowe aranżacje i zabawy z głosem. Tym razem jednak dało się pogodzić te elementy w sposób, który nie wywołuje efektu uniesionej brwi.
Nie chcę, by źle zrozumiano to, co tu wypisuję - jak najbardziej uważam każdy album Björk za arcydzieło. Mimo to Biophilia jest czymś więcej. To genialne wyjście z odwiecznego konfliktu wysublimowanego z prostym, trudnego z przystępnym, zaawansowanego ze zwyczajnie pięknym. Wyjście może nie jedyne, ale za to pozwalające z uśmiechem spoglądać w przyszłość. 
Ja jeszcze wierzę w nieskończone możliwości muzyki. A płyty takie jak ta warte są każdej, nawet najbardziej nieuzasadnionej, wiary.

piątek, 13 kwietnia 2012

Hati - Zero Coma Zero


Rytualizm w muzyce przywdziewa zwykle dwa oblicza. Jedno jawi się niczym dokument, bardziej lub mniej ubarwiony talentem muzycznym danego twórcy. Steve Roach, dla przykładu, z szamańskiej pieśni kultury dowolnej uczynić jest zdolny metafizyczne, mistyczne, ambientowe przeżycie godne przynajmniej miana epickiego. Nic w tym zresztą zdrożnego - taka muzyka mieści w sobie wiele dobrych cech i wartości.
Bywa jednak, iż mamy do czynienia nie z rytualizmem w muzyce, a z rytuałem muzyki. Zespół Hati na swojej płycie 'Zero Coma Zero' tak właśnie można odbierać. Niczym przewodnicy duchowi na ścieżce między światami prowadzą nas przez meandry zapomnianych, pierwotnych tajemnic życia i śmierci. Skupieni na akustycznych, głównie perkusyjnych brzmieniach budzą skojarzenia ze wspaniałym Origami Arktika i płytą 'Sondring'. Więcej jednak w wydawnictwie Nefrytu zadumy niż transowości, a cierpliwe wsłuchiwanie się w kolejne ściany (i wyrwy w nich) dźwięku pozwala doznać czegoś w rodzaju katharsis - wyzwolenia od zelyktryfikowanej muzyki czasów nam współczesnych. Zadziwia jednak fakt, iż - podobnie jak kiedyś pokazał nam Kenji Kawai tworząc bardzo podobną muzykę do jednego z bardziej futurystycznych filmów wszechczasów - prostota i naturalność brzmienia nieelektrycznych dźwięków jest znakomitym akompaniamentem do postępującego usztucznienia otaczającego nas świata.
Słuchając 'Zero Coma Zero' doznać można muzycznego szoku. Szoku za który każdy słuchacz winien jest muzykom Hati ukłon szacunku. Niewielu twórców potrafi z takim uczuciem i oszczędnością wyrazu otwierać oczy i uszy, uczyć słuchania, odprawiać rytuały w zaciszu naszych głośników.
 
 
Copyright © uchem po fali
All images belong to their respective owners.
Blogger Theme by BloggerThemes