sobota, 29 października 2011

Soldout - Stop Talking


Dlaczego muzyka taka jak ta nie trafia do telewizji, na listy przebojów i do umysłów współczesnych nastolatek? Odpowiedź jest prosta - brak promocji. Skromnym moim zdaniem uważam, że Soldout zdecydowanie bardziej zasługuje na uwagę, niż wielu, wielu innych bardziej znanych wykonawców. Mamy na "Stop Talking" do czynienia z takim, jak to ja nazywam, niegrzecznym popem, do tego diabelnie przyjemnym i zwyczajnie czadowym. Charlotte Maison z niewinnością godną pozornie grzecznej panienki z papierosem w ustach i tabletkami na dzień-po w torebce wyśpiewuje sobie namiętnie, że "nie chcę iść z tobą do łóżka" albo "pozwól mi zrobić ci krzywdę". Doprawdy urocze, bo i wcale nie stylizowane na złe i niedobre. Klimat przyziemności i zwyczajnego życia zawarty w tekstach piosenek ma tu jednocześnie czar lekkości i dobrej zabawy. Bo i nikt przecież nikomu robić krzywdy nie chce, a pośpiewać można sobie zawsze, bo to fajne i już. Muzycznie zaś mamy do czynienia z przyjemnie analogowym w brzmieniu elektro-synth-popem, prostym i skutecznym zarazem we wprawianiu naszej stopy (czy też palców dłoni) w ruchy rytmiczne.
Kupiłem tę płytę na aukcji za 5 (słownie: pięć) złotych polskich i przypuszczam, mając na uwadze nieprawdopodobną zajebistość muzyki na niej zawartej, jest to chyba najlepszy w moim życiu zakup. No ale mi to przecież najzupełniej nie przeszkadza.

Bionulor - Bionulor


Bionulor to płyta przedziwna. Rozreklamowana dość mocno, a mimo to wciąż dostępna w normalnym obiegu. Niedroga, ale wydana w profesjonalny sposób, niestandardowo i na miłym w dotyku papierze. Nastawiona na mariaż dawnego folku z nowoczesnym ambientem, ale więcej mająca wspólnego z albumami Microstoria niż z czymkolwiek starodawnym i tradycyjnym. Jak zatem opisać twór tak pełen sprzeczności?
Wystarczy chyba, że wspomnę o najbardziej oczywistych cechach tego nagrania. Ostatnie (jak dotąd) wydanie w etaLABEL to hałaśliwa chwilami ambientowa elektronika. W pewnych chwilach urzeka wyciszeniem, nastrojem sprzyjającym śnieniu wręcz, by w innych zabrudzić nam głośniki sprzętowymi wyładowaniami, o których muzycy klasyczni nie śnią nawet w najgorszych swoich koszmarach. Brak tu jednak nastawienia na moc i efekciarstwo - hałaśliwe momenty są odpowiednio wyważone i jak najbardziej niosą ze sobą wartość muzyczną. W to wszystko niejako wplatają się dźwięki instrumentów akustycznych, choć często trudno jest zgadnąć jakich. Dźwięki te poddane są modulacjom w celu rozpuszczenia ich i zjednania z elektronową zupą reszty utworów, ale częściej jeszcze kompozytor stara się poprzez stosowanie efektów podkreślić charakterystykę, unikatowość akustycznego brzmienia. Udaje się to nadzwyczaj dobrze. Co więcej, paradoksalnie nawet, uwydatnienie cech sonicznych nieprądożernych instrumentów bardziej jeszcze zdaje się stapiać w zgodną całość z nowoczesnymi brzęczeniami, stukami i bzykami.
Wniosek więc taki, iż Bionulorowi się udało. Mariaż starego z dawnym wyszedł z tego przedziwny, somnambulicznie niespokojny, wymagający kilku przynajmniej uważnych przesłuchań i na poziomie produkcji jak najbardziej światowym. Z mojej strony zdecydowanie rekomendacja, szczególnie na obecne, prawie zimowe, chłodne, pochmurne godziny dnia.

sobota, 8 października 2011

Aural Planet - Lightflow


'Lightflow' to płyta dla mnie bardzo specjalna. Stanowiła wstęp do wielu, wielu już lat mojej fascynacji wszelką muzyką ambientową, elektroniczną, eksperymentalną i klimatyczną. A zaczęło się tak niewinnie - od jakiejśtam ścieżki audio na jednej z płyt dołączonych do czasopisma CD-Action...
Mówi się na to ambient-trance, ale tak naprawdę to ten album stanowi gatunek muzyki sam w sobie. Scorpik i przyjaciele zdołali wyjechać muzycznie i poza swój kraj, i poza rok dziewięćdziesiąty siódmy. Zachwycająca współpraca perfekcyjnie wyszlifowanych - ale wciąż o analogowym brzmieniu - impresji okraszonych efektami niczym z filmu oraz nienachalnych, nadających temu wszystkiemu ruchu syntetycznych rytmów. To wszystko i znacznie więcej oferował 'Lightflow' czternaście lat temu za niewielką (nawet jak na rodzime warunki ówczesne) kwotę. Słuchałem tych dziesięciu kompozycji setki, może tysiące razy. Wciąż ciekawią, nadal zachwycają i nie starzeją się ani odrobinę. Jestem pewien, że pan Namlook bardzo chętnie by wydał ten krążek - gdyby tylko o nim kiedykolwiek słyszał. Tak, ta muzyka jest tak dobra.

Grzegorz Bojanek - Live In May


Przede wszystkim prezentacja. Dowolna płyta dostępna do pobrania za darmo prędzej wyląduje na dyskach twardych, jeśli oferuje - poza muzyką - namiastkę uczucia właściwego obcowaniu z profesjonalnie wydanymi krążkami. Grzegorz Bojanek musi doskonale o tym wiedzieć. Jego 'Live In May' wzbogacony jest przepięknie wykonaną książeczką (w formacie Acrobat) zawierającą zdjęcia, komentarze, informacje o albumie. Niby to nic wielkiego, ale cieszy. Diabelnie cieszy - szczególnie, że w przygotowanie tego dodatku niewątpliwie włożono niemało wysiłku.
Co natomiast z muzyką? Również jest znakomicie. Autor sześciu zawartych w wydaniu kompozycji amatorem nie jest. Zainteresowanych jego osobą zachęcam, by zapoznali się z WEFem, wytwórnią etaLABEL, projektami Eta Carinae, CHoP, Chmury. To spory kawał historii dobrej, polskiej muzyki elektronicznej. 
Na 'Live In May' do czynienia mamy z zapisem koncertu wyjątkowego chociażby ze względu na jego cel (o którym między innymi traktuje książeczka). Instrumenty wszystkim znane w mariażu z arsenałem cyfrowości brzmią niczym zachwaszczone zapisy z zamierzchłej przeszłości. Do tego nagrania otoczenia, pykania, chroboty... wszystko to już było. Co zatem stanowi o wyjątkowości tego albumu? Wyczucie - powiadam. Grzegorz Bojanek każdą minutą pokazuje, że doskonale wie co chce stworzyć. Do tego jakość nagrania i efektów porażają, dając solidny wycisk wysłużonym kolumnom głośnikowym. Melodie płyną, elektronika chrobopyka, ale mimo wtórności nic tu wtórne nie jest. Mamy do czynienia z zapisem wykonanym z elementów, które wszyscy znają i zarazem z dziełem unikalnym, wypełnionym zadumą, przestrzenią i miłością do każdego, najdrobniejszego nawet dźwięku.
Kwestią gustu są natomiast długości poszczególnych ścieżek. Większość z nich kończy się zwyczajnie za szybko i nie pozwala zagłębić w subtelny klimat. To wielka szkoda.
Zupełnie prywatnie i od siebie dodam, iż kawałek 'Where is my Cola?' bardzo szybko stał się moim faworytem. Z jednej strony skojarzył się z filmem 'Blada Runner' (to przez te bipania), z drugiej przypomniał znakomite 'A New Consciousness 2' duetu Namlook i Uzzell-Edwards. Nie dajcie się jednak zwieść moim skojarzeniom i powstałym z nich faworytom - cały album jest równie dobry.

piątek, 30 września 2011

Tromesa - Pasma Czasu


Zastanawialiście się kiedyś co by było, gdyby taki Jean Michel-Jarre produkował muzykę trance? Ja też nie. Nie twierdzę też oczywiście, że do tak kuriozalnego zjawiska należy porównywać muzykę Tromesy. Twierdzę natomiast, iż Pasma Czasu mają w sobie coś z obu światów. Z jednej strony bez żadnych wątpliwości do czynienia mamy z rasowym trance - beat jest solidny, melodie pokręcone jak obrazek na okładce, aranżacje proste i skuteczne. Z drugiej jednak jawi nam się wpływ użytego instrumentarium. A może to kwestia kraju produkcji? Specyfiki czasów? Tego nie wiem. Faktem jest, iż brzmienia na tym albumie są smakowicie analogowe, miękkie jak tlenowe impresje wspomnianego francuza. Nie ma mowy o współczesnych świdrujących, wyszlifowanych, z założenia pełnych koloru i radości dźwiękach. Tromesa bije to wszystko na głowę prostotą analogowych harmonii i przekonującym działaniem czysto muzycznych środków. Takie pobudzanie wyobraźni nie ma w sobie nic z surowości stalowych szpil wbijanych nam do mózgów przez dzisiejsze produkcje. Nie wiem jak Wy, ale tęsknię za latami dziewięćdziesiątymi. Jak widać nawet psychodeliczny trance był wtedy bardziej kolorowy.

Echoplex - Shuffle Bus


Bardzo pozytywne zaskoczenie. Echoplex swoimi dźwiękami na granicy między minimal house a detroit techno pokazał w 1998 (w tym samym roku Fading Colours wydało swoje 'I'm scared of...' - różnica w jakości jest obezwładniająca), że polska scena elektroniczna, wprawdzie ustępująca ilością i funduszami scenom zachodnim, potrafi zadziwić jakością i pomysłowością swoich produkcji. Shuffle Bus to nieskrępowana przejażdżka po basie i bicie. Popularne od zawsze słówko minimal siedzi tu na tronie - jestem pewien, że Atom Heart czy Luomo z uznaniem kiwali by głowami akompaniując bujającej motoryce tworów Petera Sliwinskiego. Spontaniczna światowość tego albumu zachowuje jakimś cudem prostotę i fantazję klasyków polskiej sceny komputerowej - tej od modułów, trackerów i demek XXkB. Dla mnie, wychowanego na tych właśnie perełkach rodzimej myśli technicznej, oznacza to tylko jedno: Shuffle Bus jest i będzie mi bardzo bliski. To tego rodzaju płyta, którą puszcza się po prostu - bo można, bo łatwo, bo przyjemnie, bo stuka, bo cieszy. Z mojej strony bezwarunkowa rekomendacja.

Fading Colours - I'm scared of... czyli boimy się, boimy


Wiele lat czekałem, by wreszcie posłuchać tego albumu. Wydany został pod koniec lat dziewięćdziesiątych - w czasie, gdy zarówno moje muzyczne gusta jak i kolekcja płytowa były wciąż w powijakach. Reklamowany wszerz i wzdłuż kraju jako objawienie, wspaniały polski produkt godny konkurencji z zagranicy, wiekopomny i porażający. Ja zaś, naiwny i spragniony nowych muzycznych wrażeń, poiłem swe uszy dwoma utworami dostępnymi na składankach magazynów Plastik i Techno Party marząc o położeniu łapek na pełnym albumie. Gdyby wtedy mi się to udało... nie, właściwie to teraz nie wiem już jaka była by moja reakcja. Wiem natomiast jak wyglądają moje wrażenia obecnie.
'I'm scared of...' nie wytrzymuje próby czasu. Brzmienia są archaiczne, ale bez poziomu produkcji i dopracowania właściwych klasykom klasycznej elektroniki. Zamiast tego mamy prosto brzmiące syntezatorki, proste melodie, proste aranżacje i... no właśnie. Wokal. Z założenia atut, znak rozpoznawczy grupy ma działanie dokładnie odwrotne. De Coy śpiewa w sposób zmanierowany, silący się na epickość i wzniosłość. Do tego popisuje się zupełnie tragiczną wymową angielską (ale słuchając utworu 'Wiosna' z mini-albumu Time przekonałem się, że po polsku nie jest wiele lepiej). Doprawdy dawno już nie słyszałem, by muzycznie ciekawe chwilami utwory rozpadały się w jakościowy proch w momencie, gdy wokal pojawia się w miksie. To wielki minus - na tyle duży, że nie wyobrażam sobie jak takie produkcje znalazły zbyt.
Żeby nie było aż tak strasznie Fading Colours jest w stanie zaoferować słuchaczowi przynajmniej trzy ciekawe twory. Pierwszy to oczywiście znakomity 'In this garden of mine' z absurdalnym fragmentem dodanym na końcu - polecam słuchać wersji pozbawionej tej bzdury, a dostępnej na składance Plastik 'KOCH International'. Również 'Lorelei' zasługuje na uznanie - gdyby tak brzmiała całość płyty piałbym w tej recenzji z radości. Wreszcie 'Eveline' w aż dwóch wersjach, które muzycznie może nie jest specjalnie zadziwiające, ale ciekawy tekst śpiewany dodaje tu uroku.
Szkoda to wielka, że zawiodłem się tak mocno realizując nastoletnie marzenie. Fading Colours ma (miało) potencjał, ale rozbiło go o szczegóły - jak to w naszym kraju nazbyt często bywa. Nie słyszałem jeszcze ich zupełnie najnowszej produkcji, ale też nie wiem czy prędko to zrobię. I'm too scared of...

poniedziałek, 19 września 2011

Ea czyli 3275 sekund zarejestrowanych w miejscu, w którym nic nie jest takie jakim wydaje się być


Czasami natrafiam na płyty tak unikalne, że ciężko jest napisać o nich choćby słowo. Wysilam wtedy umysł, zmuszam palce do lania tekstu o niczym - tak mi się przynajmniej wydaje.
Czasami natrafiam na płyty, o których można by napisać książkę. Bo gdyby ograniczyć się jedynie do najprostszych stwierdzeń - że okładka tajemnicza, że muzyka piękna, że całość niespotykanie pomysłowa - nie zdołałbym ująć choćby skrawka zjawiska, jakim jest ten album. A skoro już piszę, to chciałbym choć fragment tej muzyki zamknąć w słowach, by ta recenzja zdołała stać się czymś więcej, niż tylko laniem tekstu o niczym.
Do rzeczy więc. Ea to zespół - zagadka. Znamy jego skład, ale poza tym niewiele pozwala o sobie powiedzieć. Poczynając od nazwy - ledwie wyszukiwalnej w dowolnej wyszukiwarce internetowej - przez okładki - abstrakcje ciekawiące, nie odrzucające abstrakcyjnością - tytuły albumów - składające się z jednego znaku lub wcale nie istniejące - na samej muzyce kończąc - nieprawdopodobnej, przerażająco realnej, choć zdaje się być jakąś magią zrodzona - Ea fascynuje. Jest projektem nastawionym na oryginalność i nietuzinkowość. Cel zrealizowany nadzwyczaj dobrze.
Album, który staram się opisać w tej akurat recenzji, jest pierwszym, debiutanckim i najbardziej chyba przystępnym ze wszystkich. Słuchając go czuję się jak w surrealistycznym śnie - nie takim filmowym, jak z Ameryki, ale bezlitośnie realistycznym, narkotycznym, chorym śnie, w którym dźwięki przestają brzmieć jak powinny, a czas wydaje się płynąć w innym tempie. Gdy po raz pierwszy zabrałem się do słuchania omawianej płyty odniosłem wrażenie, że zasnąłem oraz że trwała ona co najwyżej pół godziny. Nic z tych rzeczy - to właśnie Ea i ich efekt na słuchaczu.
Wejść w posiadanie, czy chociaż posłuchać tej muzyki (koniecznie na jak najlepszym sprzęcie!) wyjątkowo warto. Jeżeli zdołacie oprzeć się sennemu urokowi, jaki rzucają jej pierwsze minuty, usłyszycie jedną z najbardziej oryginalnych, niepowtarzalnych ambientowych płyt na świecie.

środa, 14 września 2011

Blur - The Great Escape czyli wielkie chodu


Jestem zapewne niezbyt aktualny w tym, co tu napiszę. Cóż - tak to bywa, że pewne perły muzyki odkrywa się dużo za późno. Przyjemnie oczywiście byłoby być w tamtych czasach takim jak obecnie. Jednakże oznaczałoby to również, iż teraz byłbym już stary...
No ale do rzeczy. Blur zawsze zadziwia(ł). Zarówno w czasach aktywności zespołu jak i w obecnych - przy odkrywaniu ich płyt na nowo, szczególnie na tle wzlotów i upadków kilka centymetrów powyżej dna artystycznego współczesnej sceny muzycznej (to taki minirant ogólny - ilość wyjątków od tego jest oczywiście olbrzymia) (i dobrze). Nieprawdopodobna charyzma wokalna Damona Albarna, odjechane aranżacje i chore melodyjki - to wszystko wywołuje we mnie zawsze uśmiechnięte kłębowisko pozytywnych odczuć. Słucha się Blura z satysfakcją, czasami zadumą, zawsze jednak ze zwyczajną radością.
Co zatem wyróżnia album "The Great Escape" na tle pozostałych zespołu dokonań?
Ano weźmy za przykład singlowo-hitowy utworek "Charmless Man". Ponabijajmy się z określonego typu współczesnego obywatela, pośpiewajmy wraz z Damonem "na na na na", które brzmi jak "ha ha ha ha" (najlepiej tym śpiewaniem poirytujmy kogoś tak, jak to robił wymieniony w teledysku). No ale trzeba uważać - bo gdy nie będziemy okazać się może, że śmiejemy się z samych siebie. Albo z najlepszego kumpla. Albo - o zgrozo - z całych społeczności. A ci z kolei potrafią się wkurzyć i wtedy pozostaje nam tylko Chodu. O tak właśnie.
Takie w skrócie jest "The Great Escape". Upozowane na inteligenckiego rocka wbijanie sobie z uśmiechem na obliczu wielgachnych szpil po to by pośmiać się potem z miejsca, w które się trafiło. A całość z nieprawdopodobną charyzmą wokalną Damona Albarna, odjechanymi aranżacjami i chorymi melodyjkami. No i jak tu ich nie kochać?
A moim faworytem zdecydowanie jest "Fade Away". Polecam.

Texas Pandaa - Days


Czy piękno można zapisać na płycie cd? Raczej nie. Musielibyśmy wiedzieć wcześniej jak to piękno zdefiniować, jakim sposobem określić je ostatecznie tak, by zawsze i w każdej sytuacji móc wskazać, pokazać, po prostu wiedzieć.
Skoro jednak piękna na płycie cd nie zapiszemy to czym jest ta płyta, którą nieudolnie staram się zrecenzować? Snem może? Ułudą ledwie, iluzją zrodzoną z wrodzonego nie tylko mi przecież nieustawania w poszukiwaniu tego nieszczęsnego piękna wśród miliardów dźwięków na całym świecie?
Właśnie tak. Są na tej planecie płyty z muzyką co do których nie jestem pewien czy istnieją. Takie niepozorne albumy, po których wysłuchaniu spoglądam z zaciekawieniem na półkę obok. Czy to pudełko na pewno tam jest? Czy w odtwarzaczu na pewno kręci się niepozorny, kolorami ozdobiony krążek? Wtedy przypominam sobie ostrożnie, że słyszałem piękne melodie na gitarach, ciepły dziewczęcy głos, znakomite harmonie, wzruszające aranżacje. To wszystko takie niewymuszone, naturalne. Takie jak gdyby zespół ten zjawił się w moim pokoju i zagrał specjalnie dla mnie, raz jeden w życiu, ze zwykłej ciepłoty serca i chęci ujrzenia mojego uśmiechu.
Taka właśnie jest ta płyta. Ciepła i piękna. Jedna z tych, po wysłuchaniu których wszystkie inne piękne płyty wydają się nagle zupełnie nieważne.

Nulleins - Seven Spaces, czyli muzyka dla każdego


Na przekór wszystkim tym, którzy uważają darmowe za niezmiennie i wiecznie gorsze od niedarmowego netlabel Thinner (jak i wiele innych zresztą) od dłuższego czasu wydaje albumy mniej i bardziej znanych twórców na poziomie, o zgrozo, nie zstępującym poniżej znakomitego. Moim skromnym zdaniem wśród perełek mniej i bardziej oślepiających swym muzycznym blaskiem album sygnowany numerem 84 emanuje światłem szczególnym.
Seven Spaces, jak wspomniałem w tytule tego posta, to muzyka dla każdego miłośnika dowolnej odmiany muzyki elektronicznej. Jest tu wiele z techno - tego rozumianego jako muzyka technologiczna, motoryczna i (raczej) inteligentna. Sporo w utworach Nulleinsa cech tanecznej elektroniki wraz z jej skłaniającymi do pląsów rytmiką, dynamiką i czadową linią basu. Fani dubowych konotacji również nie będą zawiedzeni - głośnik niskotonowy nie ma chwili odpoczynku, a w soczystych basowych pulsacjach można niemal nurkować. IDMowe skrzywienia rytmiczne i nowoczesne chrupnięcio-trzeszczenia łączą się ze szczególnego uroku przestrzennymi padami dając pożywkę zwolennikom ambientu i eksperymentów dźwiękowych. Wreszcie nawet konserwatywni el-muzycy docenią znane i kochane brzmienia klasyki syntezy subtraktywnej. Dodam jeszcze, że mimo całego tego ogromu muzycznych konotacji i ukłonów Nulleins zdołał pokazać talent konstruowania struktur równie prostych, co niesamowicie wręcz przyjemnych dla uszu. Dzięki temu jego dzieło jest na tyle skomplikowane, by zaspokoić koneserów i na tyle przystępne, by i niezbyt zaawansowani słuchacze byli zadowoleni.
Najważniejszym jednak jest, iż muzyka ta, o klinicznym wręcz brzmieniu i metamatematycznych skojarzeniach, wciąż jest szczerze i naturalnie piękna.

Junior Senior - Hey Hey My My Yo Yo

Duński zespół, który swój drugi album wydał najpierw wyłącznie w Japonii, osiągając tam drugie miejsce na listach przebojów. Brzmi to cokolwiek niestandardowo. Nasuwa się myśl: jak unikalna musi to być płyta, by na - co tu w bawełnę owijać - hermetycznym i wysoce niestandardowym rynku muzycznym wysp Morza Japońskiego wspiąć się w rankingach popularności tak wysoko? Skąd twórcom przyszedł do głowy pomysł, by tam właśnie wystartować z nową płytą?
Na drugie z tych pytań odpowiedzi nie znam, ale w kwestii pierwszego mam, jak mi się zdaje, pewne pojęcie.
"Hey Hey My My Yo Yo" brzmi jak grupa nastolatków o wysoce rozwiniętej kulturze muzycznej, z wielką paką pomysłów stylistycznych i kipiących wręcz kolorową, klubową energią. Ale zawiódłby się ten co sądzi, że album ten nadaje się na tło do parkietowych wygibasów. Zamiast housowej motoryki dostajemy zestaw znakomicie zaaranżowanych, fantazyjnie wykonanych, pomysłowych piosenek, od których największym poważniakom powinien zacząć pracować staw skokowy, a ponurakom twarz winna rozświetlić się szczerym uśmiechem. Wyśpiewywane teksty zależnie od potrzeby sprawiają zwyczajną frajdę (szczególnie w "We R The Handclaps"), wzruszają uroczą prostotą ("Dance,Chance,Romance"), cieszą wylewającą się z głośników słoneczną pogodą ("Happy Rap"). Całość jest porywająca, zadziwiająca i to w stylu, który po prostu musiał się Japończykom podobać. Wydają oni u siebie sporo podobnej muzyki, a tutaj do czynienia mamy z najznamienitszym przedstawicielem - do tego nagranym gdzieś daleko, w nadbałtyckim kraju.
Jakby tego wszystkiego było mało edycja specjalna raczy nas drugą płytą (wydanie Rykodisc z 2007 roku dołącza EPkę zespołu "Say Hello, Wave Goodbye EP"), która - to już nie powinno być zaskoczeniem - sama w sobie nadaje się na oddzielny, znakomity album. Stanowi niejako dopełnienie głównego krążka, zawiera wszystkie najlepsze cechy opierając je na nieco innych podstawach. Jest, krótko mówiąc, właśnie albumem klubowym - oczywiście nietypowym, jak przystało na muzykę zespołu. Brzmienia nieco cięższe, beat wyraźnie zaznaczony, mniej melodii i więcej repetycji. Moim zdecydowanym faworytem jest rozpoczynający "Stranded On An Island Alone", którego nie powstydziłby się nawet Fatboy Slim.
Junior Senior już razem nie nagrywają. Pozostała po nich genialna muzyka daje tony radochy i z uśmiechem właśnie powinniśmy ten zespół wspominać. Wszystko, co dobre uparcie się kończy, ale też dzięki temu nabiera wartości. Ten album dodatkowej wartości nie potrzebuje, ale dzięki niej ma szansę spełnić marzenie każdego krążka muzycznego - z arcydzieła stać się legendą.
 
 
Copyright © uchem po fali
All images belong to their respective owners.
Blogger Theme by BloggerThemes